Gdziekolwiek mnie rzucisz
Dionisios Sturis
Znowu ulewne deszcze i sztormy. Morze wypluwa kamienie, które blokują drogę wyjazdową z Port St. Mary na Castletown. Żłobią dziury w jezdni. Gdyby siła wyrzygu była tylko ciut większa, kamienie lądowałyby ludziom w ogrodach po drugiej stronie ulicy, wgniatałyby maski samochodów, pukały do drzwi. Do Douglas trzeba jeździć objazdem przez Colby i Ballabeg, co wydłuża czas podróży o dwadzieścia minut. Przez trzy kolejne dni Sian w drodze do pracy podrzuca mnie do Manx Museum, a po skończonej zmianie odbiera.
Zaczynam od kawy w muzealnym bistro. [ . . . ] Biblioteka otwiera się dopiero o jedenastej, dlatego po kawie zostaje mi zazwyczaj jeszcze dobre pół godziny, by pochodzić po muzeum. Mam dwa ulubione eksponaty.
Pierwszym jest szkielet wyrzuconego niegdyś na brzeg wieloryba. Olbrzymi, ponaddziewięćdziesięcioletni. Wisi rozpięty u sufitu.
Miał niemal piętnaście metrów długości i ważył blisko czterdzieści ton. „Królewski wieloryb”. „Straszliwy wieloryb”. „Wieloryb z Langness”. Sejwal z rodziny fiszbinowców, z rzędu waleni. Ugrzązł na mieliźnie, tuż przy brzegu, między skałami, których morze nie zasłania nawet w porze przypływu. I zdechł. Wywołując wielkie poruszenie. Był piątek, ósmy maja 1925 roku. Podczas przerwy między lekcjami zwierzę znaleźli chłopcy z King William’s College. Przestraszeni, poszturchali cielsko patykiem, nieśmiało pokopali i pobiegli zawołać nauczyciela. Reszta zajęć tego dnia została odwołana. Dyrektor szkoły uznał, że uczniowie są zbyt podnieceni i nie będą w stanie się skupić. Kilka chwil później na miejscu zdarzenia była już straż przybrzeżna, niedługo potem całe Castletown.
Ale ryba! – mówi jeden ze zbiegowiska.
Nieziemskie stworzenie! – dziwi się drugi.
W sobotę i niedzielę na wyspie nie dyskutuje się o niczym innym, każdy chce zobaczyć wieloryba. Jadą ludzie z Douglas i Pell, jadą z dalekiego Ramsey. Tysiące gapiów. Muszą dotknąć, powąchać. Ktoś próbuje podnieść ciężką opadłą powiekę, ktoś zwiotczałą płetwę. Gdyby tak można zajrzeć do gęby, pod język, wybić na pamiątkę choć kawałek fiszbinu. Żeby mieć. Strzelają lampy aparatów.
Do ochrony wieloryba angażuje się policja, która rozwiesza plakaty informujące o karach za niszczenie zwłok. Dyrektor Manx Museum dokonuje szczegółowych oględzin i postanawia, że szkielet zwierzęcia zawiśnie w jednej z muzealnych sal. Najpierw jednak trzeba się zastanowić nad transportem i oprawieniem cielska. Jak przewieźć je w jednym kawałku?
Mija kilka dni. Langness pustoszeje z oglądaczy. Także dlatego, że w okolicy coraz bardziej cuchnie. Nie pomaga nawet bryza od morza. Mieszkający po sąsiedzku zaczynają się uskarżać na smród padliny, który powoli staje się nie do wytrzymania.
Jednego ranka przyjeżdżają dwa traktory, ciągnące trzy złączone dyszlami przyczepy. Pracownicy muzeum i straży przybrzeżnej przez pół dnia walczą z martwym wielorybem. Gdy nareszcie uda im się podnieść zwierzę i złożyć na nietypowym katafalku, oplotą je gęsto grubymi linami—żeby się nie obsunęło, nie spadło, nie narobiło dodatkowych kłopotów. Gazety tego dnia szczegółowo informują o trasie konwoju. Zalecają zamknięcie w domach wszystkich okien i drzwi, a także niewychodzenie na drogę. Karawanę można pooglądać zza firanki, nie narażając się na przykry i silny odór.
Dystans między Langness a Kirk Braddan niedaleko Douglas to dobrych dwadzieścia kilometrów. Traktory jadą bardzo wolno i ostrożnie. Po kilku godzinach karawana dociera na miejsce pochówku. Wieloryb z hukiem spada z przyczep do wykopanego wcześniej dołu. Tumany piasku na chwilę ograniczają widzenie. Do zakopania zwierzęcia zatrudniono kilkunastu mężczyzn—dobrze uklepią ziemię nad trupem. Minie parę lat, zanim eksperci z Londynu odkopią i oczyszczą sto sześćdziesiąt dwie kości, by następnie połączyć je na nowo za pomocą nitów i metalowych prętów w muzealnej sali. Olbrzymią całość, ważącą trzy i pół tony, zawieszą pod sufitem.
Wielokrotnie będę się jej przyglądał, z zadartą głową, z pewnym przestraszeniem i smutkiem. Zanim znajdę się w innym skrzydle muzeum, gdzie fauna przechodzi w człowieka.
Arthur Caley mierzył blisko dwieście trzydzieści centymetrów i ważył ponad sto trzydzieści kilogramów. Manx Giant—Gigant z wyspy Man. W sali na poziomie minus jeden jest mała witryna z jego butami.
Czarne, skórzane trzewiki—a raczej olbrzymie „trzewia”, sięgające tuż za kostkę, zaokrąglone z przodu, na lekkim podbiciu. Popielate. Kruchutkie, bo liczące sobie już co najmniej sto sześćdziesiąt lat. W gablocie znajduje się też metalowy odlew prawej dłoni Arthura. Dłonisko przyszło w prezencie z Ameryki—od wdowy po znanym kolekcjonerze różnych dziwactw.
Caley zmarł w Middlebush w stanie New Jersey w USA, w lutym 1889 roku. Pochowano go w nieoznakowanym grobie, bo istniała obawa, że cmentarne hieny połaszą się na kości po gigancie, które z pewnością dałoby się sprzedać za dobre pieniądze. Niejedno muzeum z chęcią włączyłoby do zbiorów ramię albo goleń znanego na świecie olbrzyma. Najcenniejsza byłaby, oczywiście, czaszka, ale swą funkcję spełniłaby w zasadzie każda z dwustu sześciu kości—gdyby obok niej postawić kosteczkę człowieka normalnych rozmiarów. Arthur Caley urodził się szesnastego listopada 1824 roku jako dwunaste z trzynaściorga dzieci w niewielkim domu należącym do Anne i Arthura Caleyów w Sulby na północy wyspy Man. Jego rodzice i rodzeństwo byli zupełnie przeciętnych rozmiarów. Arthur junior zapowiadał się podobnie. Nie był ani wyższy, ani szerszy, ani cięższy niż jego rówieśnicy. Kiedy skończył siedemnaście lat, okazało się, że nieoczekiwanie przerósł najstarszego brata; jako dwudziestolatek był już najwyższy w wiosce, rok później zostawił w tyle całą północ wyspy, a za chwilę nie miał już sobie równych wśród wszystkich Manxów. Arthur przestał rosnąć dopiero w wieku dwudziestu sześciu lat.
Do tego czasu był już znanym w Europie olbrzymem. Dawno opuścił wyspę Man i występował w Liverpoolu, Manchesterze, Londynie. Pisały o nim wszystkie ważniejsze gazety, powielając legendy o jego nadludzkiej sile: o tym, jak jedną ręką podniósł wóz pełen rzepy, by drugą ręką naprawić popsute koło; o tym, jak z powodu zakładu przez półtora kilometra ciągnął ważącą pół tony kotwicę, i tak dalej, i tak dalej. Mówiono, że jest najwyższym człowiekiem na świecie i zbudowanym w sposób najbardziej proporcjonalny—jego łapska, stopy czy głowa nie były w żaden sposób wynaturzone. Caley nie był dziwolągiem—a jedynie olbrzymem.
Żeby go na własne oczy zobaczyć, żeby się go przestraszyć i żeby się z nim oswoić, trzeba było zapłacić jednego szylinga. Najchętniej płacili Brytyjczycy i Francuzi. Manx Giant w Paryżu występował w kawiarniach i podczas koncertów, a także na specjalnych wystawach, gdzie dla efektu ustawiano go w towarzystwie karłów. Był prawdziwą sensacją, aż do pierwszego stycznia 1853 roku, kiedy ogłoszono, że . . . umarł. Miała go zmóc nagła choroba. Dziś wiemy, że było inaczej, że Caley, cały i zdrowy, opuścił cichaczem Francję i udał się w rejs do USA. Jego najbliżsi współpracownicy wyprawili się razem z nim, dźwigając walizki pełne pieniędzy z wyłudzonego ubezpieczenia. Równowartość dwustu tysięcy funtów zapewniła olbrzymowi kilka spokojnych lat za oceanem, a gdy pieniądze się skończyły, Caley narodził się na nowo—jako pułkownik Routh Goshen.
Pułkownik Goshen znów występuje w towarzystwie karłów (w tym słynnego Charlesa Strattona znanego jako Tomcio Paluch) lub albinosów z Madagaskaru. Caley nosi wojskowe mundury i hełmy z pióropuszami, które powodują, że wydaje się jeszcze wyższy. Świetnie nadaje się do cyrku, którego gwiazdami są obok niego Gruba Eliza, ważąca ponad dwieście dwadzieścia kilogramów, rosyjski chłopiec o twarzy psa oraz Zip—brakujące ogniwo: pół człowiek, pół małpa. Zdjęcia wielkiego Manxa pojawiają się w najważniejszych gazetach, krążą o nim legendy (sam chętnie je podsyca), powstają pełne wymyślonych przygód biografie, w których raz nazywa się go arabskim gigantem, raz tureckim, a kiedy indziej olbrzymem z Palestyny, który dzielnie walczył na frontach niemal wszystkich ówczesnych wojen. Miał też żonę, która w kilka lat po ślubie uciekła z kochankiem, ograbiwszy Caleya z części bogactwa. Według niepotwierdzonych informacji Caley żenił się jeszcze dwukrotnie, wychowywał też dwoje adoptowanych dzieci. Pod koniec życia na swojej farmie rozstawił namiot cyrkowy, w którym umieścił pamiątki z czasów dawnej świetności—niestety, wszystkie spłonęły podczas pożaru. Niedługo później Caley umiera—w nietypowym dla olbrzymów wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Większość ludzi cierpiących na gigantyzm nie dożywa czterdziestki, najczęściej na skutek komplikacji po chorobach układu krążenia i schorzeniach kostnych.
Trumnę, w której pochowany został Manx Giant, zrobiono na specjalne zamówienie. Była długa na ponad dwa i pół metra i szeroka prawie na metr. Niosło ją ośmiu tęgich farmerów, których czoła, pomimo mroźnej zimy, spływały potem.
Zaczynam od kawy w muzealnym bistro. [ . . . ] Biblioteka otwiera się dopiero o jedenastej, dlatego po kawie zostaje mi zazwyczaj jeszcze dobre pół godziny, by pochodzić po muzeum. Mam dwa ulubione eksponaty.
Pierwszym jest szkielet wyrzuconego niegdyś na brzeg wieloryba. Olbrzymi, ponaddziewięćdziesięcioletni. Wisi rozpięty u sufitu.
Miał niemal piętnaście metrów długości i ważył blisko czterdzieści ton. „Królewski wieloryb”. „Straszliwy wieloryb”. „Wieloryb z Langness”. Sejwal z rodziny fiszbinowców, z rzędu waleni. Ugrzązł na mieliźnie, tuż przy brzegu, między skałami, których morze nie zasłania nawet w porze przypływu. I zdechł. Wywołując wielkie poruszenie. Był piątek, ósmy maja 1925 roku. Podczas przerwy między lekcjami zwierzę znaleźli chłopcy z King William’s College. Przestraszeni, poszturchali cielsko patykiem, nieśmiało pokopali i pobiegli zawołać nauczyciela. Reszta zajęć tego dnia została odwołana. Dyrektor szkoły uznał, że uczniowie są zbyt podnieceni i nie będą w stanie się skupić. Kilka chwil później na miejscu zdarzenia była już straż przybrzeżna, niedługo potem całe Castletown.
Ale ryba! – mówi jeden ze zbiegowiska.
Nieziemskie stworzenie! – dziwi się drugi.
W sobotę i niedzielę na wyspie nie dyskutuje się o niczym innym, każdy chce zobaczyć wieloryba. Jadą ludzie z Douglas i Pell, jadą z dalekiego Ramsey. Tysiące gapiów. Muszą dotknąć, powąchać. Ktoś próbuje podnieść ciężką opadłą powiekę, ktoś zwiotczałą płetwę. Gdyby tak można zajrzeć do gęby, pod język, wybić na pamiątkę choć kawałek fiszbinu. Żeby mieć. Strzelają lampy aparatów.
Do ochrony wieloryba angażuje się policja, która rozwiesza plakaty informujące o karach za niszczenie zwłok. Dyrektor Manx Museum dokonuje szczegółowych oględzin i postanawia, że szkielet zwierzęcia zawiśnie w jednej z muzealnych sal. Najpierw jednak trzeba się zastanowić nad transportem i oprawieniem cielska. Jak przewieźć je w jednym kawałku?
Mija kilka dni. Langness pustoszeje z oglądaczy. Także dlatego, że w okolicy coraz bardziej cuchnie. Nie pomaga nawet bryza od morza. Mieszkający po sąsiedzku zaczynają się uskarżać na smród padliny, który powoli staje się nie do wytrzymania.
Jednego ranka przyjeżdżają dwa traktory, ciągnące trzy złączone dyszlami przyczepy. Pracownicy muzeum i straży przybrzeżnej przez pół dnia walczą z martwym wielorybem. Gdy nareszcie uda im się podnieść zwierzę i złożyć na nietypowym katafalku, oplotą je gęsto grubymi linami—żeby się nie obsunęło, nie spadło, nie narobiło dodatkowych kłopotów. Gazety tego dnia szczegółowo informują o trasie konwoju. Zalecają zamknięcie w domach wszystkich okien i drzwi, a także niewychodzenie na drogę. Karawanę można pooglądać zza firanki, nie narażając się na przykry i silny odór.
Dystans między Langness a Kirk Braddan niedaleko Douglas to dobrych dwadzieścia kilometrów. Traktory jadą bardzo wolno i ostrożnie. Po kilku godzinach karawana dociera na miejsce pochówku. Wieloryb z hukiem spada z przyczep do wykopanego wcześniej dołu. Tumany piasku na chwilę ograniczają widzenie. Do zakopania zwierzęcia zatrudniono kilkunastu mężczyzn—dobrze uklepią ziemię nad trupem. Minie parę lat, zanim eksperci z Londynu odkopią i oczyszczą sto sześćdziesiąt dwie kości, by następnie połączyć je na nowo za pomocą nitów i metalowych prętów w muzealnej sali. Olbrzymią całość, ważącą trzy i pół tony, zawieszą pod sufitem.
Wielokrotnie będę się jej przyglądał, z zadartą głową, z pewnym przestraszeniem i smutkiem. Zanim znajdę się w innym skrzydle muzeum, gdzie fauna przechodzi w człowieka.
Arthur Caley mierzył blisko dwieście trzydzieści centymetrów i ważył ponad sto trzydzieści kilogramów. Manx Giant—Gigant z wyspy Man. W sali na poziomie minus jeden jest mała witryna z jego butami.
Czarne, skórzane trzewiki—a raczej olbrzymie „trzewia”, sięgające tuż za kostkę, zaokrąglone z przodu, na lekkim podbiciu. Popielate. Kruchutkie, bo liczące sobie już co najmniej sto sześćdziesiąt lat. W gablocie znajduje się też metalowy odlew prawej dłoni Arthura. Dłonisko przyszło w prezencie z Ameryki—od wdowy po znanym kolekcjonerze różnych dziwactw.
Caley zmarł w Middlebush w stanie New Jersey w USA, w lutym 1889 roku. Pochowano go w nieoznakowanym grobie, bo istniała obawa, że cmentarne hieny połaszą się na kości po gigancie, które z pewnością dałoby się sprzedać za dobre pieniądze. Niejedno muzeum z chęcią włączyłoby do zbiorów ramię albo goleń znanego na świecie olbrzyma. Najcenniejsza byłaby, oczywiście, czaszka, ale swą funkcję spełniłaby w zasadzie każda z dwustu sześciu kości—gdyby obok niej postawić kosteczkę człowieka normalnych rozmiarów. Arthur Caley urodził się szesnastego listopada 1824 roku jako dwunaste z trzynaściorga dzieci w niewielkim domu należącym do Anne i Arthura Caleyów w Sulby na północy wyspy Man. Jego rodzice i rodzeństwo byli zupełnie przeciętnych rozmiarów. Arthur junior zapowiadał się podobnie. Nie był ani wyższy, ani szerszy, ani cięższy niż jego rówieśnicy. Kiedy skończył siedemnaście lat, okazało się, że nieoczekiwanie przerósł najstarszego brata; jako dwudziestolatek był już najwyższy w wiosce, rok później zostawił w tyle całą północ wyspy, a za chwilę nie miał już sobie równych wśród wszystkich Manxów. Arthur przestał rosnąć dopiero w wieku dwudziestu sześciu lat.
Do tego czasu był już znanym w Europie olbrzymem. Dawno opuścił wyspę Man i występował w Liverpoolu, Manchesterze, Londynie. Pisały o nim wszystkie ważniejsze gazety, powielając legendy o jego nadludzkiej sile: o tym, jak jedną ręką podniósł wóz pełen rzepy, by drugą ręką naprawić popsute koło; o tym, jak z powodu zakładu przez półtora kilometra ciągnął ważącą pół tony kotwicę, i tak dalej, i tak dalej. Mówiono, że jest najwyższym człowiekiem na świecie i zbudowanym w sposób najbardziej proporcjonalny—jego łapska, stopy czy głowa nie były w żaden sposób wynaturzone. Caley nie był dziwolągiem—a jedynie olbrzymem.
Żeby go na własne oczy zobaczyć, żeby się go przestraszyć i żeby się z nim oswoić, trzeba było zapłacić jednego szylinga. Najchętniej płacili Brytyjczycy i Francuzi. Manx Giant w Paryżu występował w kawiarniach i podczas koncertów, a także na specjalnych wystawach, gdzie dla efektu ustawiano go w towarzystwie karłów. Był prawdziwą sensacją, aż do pierwszego stycznia 1853 roku, kiedy ogłoszono, że . . . umarł. Miała go zmóc nagła choroba. Dziś wiemy, że było inaczej, że Caley, cały i zdrowy, opuścił cichaczem Francję i udał się w rejs do USA. Jego najbliżsi współpracownicy wyprawili się razem z nim, dźwigając walizki pełne pieniędzy z wyłudzonego ubezpieczenia. Równowartość dwustu tysięcy funtów zapewniła olbrzymowi kilka spokojnych lat za oceanem, a gdy pieniądze się skończyły, Caley narodził się na nowo—jako pułkownik Routh Goshen.
Pułkownik Goshen znów występuje w towarzystwie karłów (w tym słynnego Charlesa Strattona znanego jako Tomcio Paluch) lub albinosów z Madagaskaru. Caley nosi wojskowe mundury i hełmy z pióropuszami, które powodują, że wydaje się jeszcze wyższy. Świetnie nadaje się do cyrku, którego gwiazdami są obok niego Gruba Eliza, ważąca ponad dwieście dwadzieścia kilogramów, rosyjski chłopiec o twarzy psa oraz Zip—brakujące ogniwo: pół człowiek, pół małpa. Zdjęcia wielkiego Manxa pojawiają się w najważniejszych gazetach, krążą o nim legendy (sam chętnie je podsyca), powstają pełne wymyślonych przygód biografie, w których raz nazywa się go arabskim gigantem, raz tureckim, a kiedy indziej olbrzymem z Palestyny, który dzielnie walczył na frontach niemal wszystkich ówczesnych wojen. Miał też żonę, która w kilka lat po ślubie uciekła z kochankiem, ograbiwszy Caleya z części bogactwa. Według niepotwierdzonych informacji Caley żenił się jeszcze dwukrotnie, wychowywał też dwoje adoptowanych dzieci. Pod koniec życia na swojej farmie rozstawił namiot cyrkowy, w którym umieścił pamiątki z czasów dawnej świetności—niestety, wszystkie spłonęły podczas pożaru. Niedługo później Caley umiera—w nietypowym dla olbrzymów wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Większość ludzi cierpiących na gigantyzm nie dożywa czterdziestki, najczęściej na skutek komplikacji po chorobach układu krążenia i schorzeniach kostnych.
Trumnę, w której pochowany został Manx Giant, zrobiono na specjalne zamówienie. Była długa na ponad dwa i pół metra i szeroka prawie na metr. Niosło ją ośmiu tęgich farmerów, których czoła, pomimo mroźnej zimy, spływały potem.