Bucharest
Margo Rejmer
Grobowiec rumuńskiego boga
Już od dłuższego czasu Nicolae Ceausescu czuje silną potrzebę wyświadczenia drogiemu narodowi jakiejś wielkiej przysługi, czegoś, co sprawi, że ludzie nie będą mogli spać po nocach, kontemplując geniusz swojego Wodza. Jeszcze w latach siedemdziesiątych przychodzi mu do głowy pomysł: zbudować pałac. Duży. Największy w Europie. Będzie prezentem dla ludu od ukochanego przywódcy.
I oto jest. Budynek o właściwościach czarnej dziury, powstały na przekór ludzkim po-trzebom i ludzkiej skali. Pałac Parlamentu albo, jak kto woli, Dom Ludu. Na samą myśl, że mam tam pójść, robi mi się słabo. Kiedy idę wzdłuż ogrodzenia, żeby dotrzeć do jedynego wejścia, jednostajność przestrzeni wokół sprawia, że mam wrażenie, jakbym na taśmie fabrycznej szła ciągle w tym samym miejscu.
Przewodniczka po Domu Ludu wyraża swoje z budynku zadowolenie. Grupie, której jestem anonimową częścią, sugeruje dziwić się i zachwycać, z uśmiechem sytego kota łowi spojrzenia pełne niedowierzania, opowiada, jakimi połaciami złota szpachlowano ściany, jakie zgrupowanie zakonnic haftowało esy floresy na ilu kilometrach zasłon. Liczy się grubość, szerokość, ciężar i wielkość`wielkość narodu rumuńskiego.
Dziś Dom Ludu, ta piramida chciwości Ceausescu, marmurowa stodoła na cześć jego pychy i szaleństwa, która miała być szczerozłotym pałacem, a okazała się dlań luksusowym grobowcem, to największa atrakcja turystyczna Bukaresztu. Tłumy z całego świata nic tylko się dziwią, jakie to poniekąd proste: wyburzyć tysiące domów, kilkanaście cerkwi, kilka szkół i szpitali i postawić pałac inspirowany zabudową Księżyca.
Nie dowiemy się od przewodniczki, że były jakieś szkody, jakieś, dajmy na to, zniszczenia. Te wszystkie szczegóły przewodniczka zostawia dla siebie. Oficjalna narracja o Domu Ludu, sprzedawana w ramach biletu wstępu, to epopeja liczb, materiałów, kilometrów kwadratowych luster i mąk czyszczenia pałacowych dywanów. Na potrzeby oprowadzania po gmachu należy przyjąć, że Ceausescu nie było, komunizmu też nie było, burzenia dzielnicy nie było, w Rumunii zawsze była demokracja, a ten oto Dom Ludu postawił rzymski cesarz Trajan w II wieku naszej ery jako swoją letnią rezydencję. Czy są jakieś pytania?
Chciałabym wiedzieć, ile osób zginęło podczas budowy Domu Ludu. Przewodniczka się trochę obraża, ale zaraz jej mija i mówi, że dziesięć tysięcy.
Wydaje mi się, że to dużo za dużo, i dzielę się tymi wątpliwościami.
Ale przewodniczka nadal ma wrażenie, że właśnie tyle.
Ja nadal jestem zdziwiona.
No co ona mówi, że skoro przy budowie pracowało sto tysięcy, to jest dość logiczne, że zginęło dziesięć tysięcy. Żeby mnie przekonać, dodaje, że wielu robotników zostało zabeto-nowanych w fundamentach, bo tempo robót było tak zabójcze, że nikt nie miał czasu wywozić zwłok. Albowiem od wbicia pierwszej łopaty w ziemię robotnicy pracowali na trzy zmiany, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
—W takim razie Dom Ludu to jeden wielki cmentarz—stwierdzam.
—Ale dlaczego tak pani uważa?—dziwi się przewodniczka uprzejmie.—Przecież przy budowie piramidy Cheopsa też ginęli ludzie, i co z tego? Jakie teraz mają Egipcjanie piękne piramidy. Nikt im tego nie zabierze.
Odpowiadam, że było to cztery i pół tysiąca lat temu.
—Owszem—zgadza się przewodniczka.—Widzi pani, jak dawno! I czy ktoś teraz o tych ludziach, co zginęli, pamięta? Czy ktoś ich wspomina? Nikt nie pamięta. Ludzie zapominają. O tym, że ludzie ginęli podczas budowy Domu Ludu, też w końcu wszyscy zapomną. Nic nie będzie przeszkadzało Rumunom cieszyć się takim cudem architektury.
Nie ma więcej pytań, stwierdza przewodniczka i prowadzi nas dalej.
Ale ktoś inny chciałby wiedzieć, jak to jest z tymi podziemiami Domu Ludu. Podobno pod spodem wyrosło drugie miasteczko, bunkier przeciwatomowy i droga, która prowadzi na obrzeża Bukaresztu.
—Nic mi o tym nie wiadomo—kręci głową przewodniczka.—To znaczy są takie plotki, ale po co rozmawiać o plotkach? Proszę dokupić sobie wycieczkę po podziemiach, moje koleżanki wszystko państwu opowiedzą.
I staje na baczność, dając do zrozumienia, że koniec tego dobrego.
—Miło mi państwu zakomunikować—komunikuje—że podczas dzisiejszej wycieczki obejrzeli państwo zaledwie pięć procent budynku.
Kiedy przewodniczka po raz ostatni kiwa głową na pożegnanie, podchodzi do niej jedna z turystek i mówi po rumuńsku:
—To skandal!
Przewodniczka odpowiada jej coś, czego nie rozumiem, zbiega po schodach i staje obok ochroniarza, z którym niezwłocznie rozpoczyna rozmowę towarzyską. Próbuję jeszcze dopytać, jak się jej pracuje w Domu Ludu, aż spogląda na mnie podejrzliwie:
—Pisze pani jakiś artykuł?
Kiwam głową.
—To niech pani nie podaje mojego imienia i nazwiska.
Przy budowie warszawskiego Pałacu Kultury zginęło szesnastu robotników. Dom Ludu to przedsięwzięcie tak absurdalne w swojej skali, że każdy, kto o nim mówi, może podać losowo wybraną liczbę ofiar i zarzekać się, że jest prawdziwa.
Dziesięć tysięcy ofiar—typuje przewodniczka.
O tysiącu zabitych mówi historyk Alexandru Murad Muranov.
Valentin Mandache, przewodnik po Bukareszcie, określa liczbę zabitych na sto osób.
Natomiast Andrei Pandele, fotograf i architekt, który pracował przy budowie, mówi o kilkudziesięciu ofiarach.
Wszystkim szacunkom odpowiada pustka archiwów. Nie ma dokumentów, które mogą odpowiedzieć na to pytanie. Podobno zaginęły podczas rewolucji. Ktoś opowiada mi o ciężarówkach, którymi wywożono teczki. Ktoś inny mówi o mercedesach pełnych papieru w bagażnikach. Ktoś inny widział na obrzeżach Bukaresztu ogniska, w których płonął stary ustrój. W nowej Rumunii prawda jest towarem deficytowym i sprzedawanym pokątnie, nie ma na nią dużego popytu.
Budowa Domu Ludu to tylko jeden z elementów planu przeobrażenia całego Bukaresztu. Miasto zdaje się bowiem Wodzowi za niskie i zbyt burżujskie. Ze starymi cerkwiami, które nikomu do niczego nie służą, z rozległymi monastyrami, również nikomu niepotrzebnymi, z plątaniną wąskich, ciemnych uliczek, zupełnie niefunkcjonalnych. Stare, porosłe winoroślą wille także działają Ceausescu na nerwy. Po to jest stolica, by były w niej bloki.
Poza tym Wódz zdążył już obejrzeć kawałek świata i szalenie przypadły mu do gustu Chiny i Korea Północna: dużo przestrzeni, dużo powietrza, betonowe połacie, wielka potęga miasta i mały człowiek pośrodku. Tyleż człowiek, co mrówka. Ceausescu jest pod wrażeniem, jak jego azjatyccy sojusznicy zmiatają z powierzchni ziemi całe dzielnice, żeby postawić budowle prawdziwie piękne. Na filmie z 1971 roku, dokumentującym wizytę rumuńskiego przywódcy w Pjongjangu, pastelowa masa ludzka faluje i mieni się kolorami, dyrygowana niewidzialną ręką Kim Ir Sena. Pustka miasta jest wypełniona podrygującymi żyjątkami, które z perspektywy balkonu zdają się barwnymi drobinkami kurzu. Odtąd Ceausescu chce mieć własne mrówki, własne mrowiska i własną betonową polanę, na której mrówki będą dla niego tańczyć.
—Głupi ludzie mówią, że taki człowiek jak ty rodzi się raz na pięćset lat—denerwuje się Elena Ceausescu, Matka Narodu i Żona Jutrzenki.—Co oni tam wiedzą, taki człowiek jak ty rodzi się raz na ludzkość.
Nicolae przyznaje małżonce rację. Są wyjątkowo zgodną parą.
Pozostaje pytanie, jak zbudować nowy Bukareszt, skoro stary jest na swoim miejscu i nie zamierza zniknąć. I oto w 1977 roku, sześć lat po pierwszej wizycie w Korei Północnej, następuje wielkie trzęsienie ziemi, które spada Ceausescu z nieba.
Jest marcowy wieczór, kiedy wstrząsy o sile 7,2 stopnia w skali Richtera rozlewają się po Bukareszcie i zatapiają kilkaset budynków. Ściany domów składają się, jakby ktoś grał w gigantyczne domino, a w zwałach gruzu i piachu w samej stolicy ginie ponad tysiąc czterysta osób.
Nicolae Ceausescu, Słońce Nadziei, świeci akurat w Afryce, gdzie zaprowadza światowy ład na spotkaniu z prezydentem Nigerii. Pierwsze doniesienia obwieszczają Armagedon: Bukareszt zamienił się w pustynię zawaloną gruzem. Ceausescu natychmiast wsiada do samolotu, a ponieważ stołeczne lotnisko jest zamknięte, ląduje na pobliskim lotnisku wojskowym. („Wielki bohater, nie bał się niczego, tak jak stał, tak wsiadł do samolotu i przyleciał”—relacjonował mi tamto zdarzenie starszy pan w pociągu). Gazety pokazują zdjęcia, na których Ojciec Narodu, ubrany w sportową koszulę, zapuszcza się w rozwleczone bebechy tąpniętej stolicy. Ogarnia go groza, z różnych względów. Los, który zaszczycił świat jego osobą, teraz uchronił go przed śmiercią, ale co będzie, gdy rumuńska ziemia zatrzęsie się znowu?
Ceausescu ma sposoby na wrogów: na przykład specjalnego jadacza, który próbuje wszystkiego, co zaraz zniknie w ustach Wodza. Zadaniem jadacza jest ofiarne padnięcie trupem, gdyby wrogi imperializm zatruł coś na talerzu.
Ceausescu ma też sposoby na bakterie: wszystko, co styka się z jego ciałem—czy kalesony, czy podkoszulek—trafia do niego w pakowanych próżniowo paczkach i zostaje założone na dyktatorskie ciało tylko raz.
Ale sposobu na trzęsienie ziemi nie ma. Ceausescu nie załatwi mu podsłuchu ani nie wyśle do obozu pracy.
Dlatego Wódz prosi japońskich fachowców, żeby zbadali rumuńską ziemię i pokazali palcem, gdzie w Bukareszcie jest najbezpieczniej. Fachowcy obliczają i mierzą, aż w końcu wskazują centralną dzielnicę miasta, Uranus.
O, Uranus będzie w sam raz. Chcąc pokazać ludzkości i ziemi, że nie ma z nim żartów, Ceausescu postanawia zburzyć ponad dziewięć tysięcy trzysta budynków, a pięćdziesiąt siedem tysięcy rodzin, które zostaną bez dachu nad głową, poupychać, gdzie się da. Tu powstanie nowy Bukareszt z gigantycznym pałacem, budynkami rządowymi i szerokim bulwarem Zwycięstwa Socjalizmu. Koniecznie dłuższym i szerszym niż Champs Élysées. Choćby i o cztery metry.
Przecież i tak wszyscy szybko zapomną, że położona na wzgórzu dzielnica Uranus była jedną z najpiękniejszych i najstarszych części miasta. Że znajdowały się tu piętrowe wille jeszcze z końca XIX wieku, z żelaznymi okuciami balkonów i ogrodzeń, z klatkami schodowymi wyłożonymi egzotycznym drewnem i fasadami z włoskiego kamienia.
Ceausescu burzy nie tylko domy i szpitale, lecz także klasztory i świątynie, w tym dziewiętnaście cerkwi, sześć synagog i trzy protestanckie kościoły. Niszczy także monastyr Văcăresti, który sir Sacheverell Sitwell, słynny brytyjski podróżnik i znawca sztuki, uznał w 1937 roku za największy skarb Bukaresztu.
Wielkie trzęsienie ziemi okazuje się dopiero niewinnym początkiem prawdziwej demolki.
Ludzie, którzy żyją w strefie zero, często mają ledwo jeden wieczór, żeby spakować dobytek i przenieść się w inne miejsce. Na ulicach roi się od porzuconych psów z opustoszałych domostw—bezdomne sfory kundli krążące po dzisiejszym Bukareszcie to potomkowie wygnańców z tamtych czasów.
Władza rozumie ludzki dramat i dba o swój lud: wywłaszczonym oferuje nowe mieszkania, zazwyczaj ciasne klitki w blokach robotniczych budowanych na peryferiach, na przykład w dzielnicy Militari, która cała składa się z wąskich dziesięciopiętrowych labiryntów. Jeśli ktoś ma szczęście, dojścia i wypchane koperty, w zamian za zburzoną willę załatwi sobie mieszkanie dwupokojowe. Chorzy, niezaradni i starzy nie mają szans: zgodnie z ustawodawstwem każdemu przysługuje siedem metrów kwadratowych. Co oznacza, że czteroosobowe rodziny trafiają do dwudziestokilkumetrowych komórek z kuchnią i łazienką.
Ludziom trzęsą się ręce, kiedy podpisują zaświadczenia: wyrażam zgodę na zburzenie swojego domu. I zgadzam się na przeprowadzkę. Owszem, przyjąłem kwotę odszkodowania. W istocie raczej symboliczną. Właściwie tyle, co nic.
Ci z mieszkańców dzielnicy, którzy od dawna wydeptywali ścieżki do urzędów migracyjnych, próbując zdobyć paszport, otrzymują propozycję nie do odrzucenia: dokument w zamian za dorobek życia. Większość bez namysłu wybiera emigrację.
Starsi ludzie, wyrwani z korzeniami ze świata, który znali od dziecka, w nowych mieszkaniach na dziewiątym czy dziesiątym piętrze betonowego blokowiska niszczeją. Przymusowa przeprowadzka oznacza zerwanie więzi z sąsiadami i znajomymi, ponieważ ludzie zostają rozsiani po całym Bukareszcie. Nikt nie policzy tych, którzy w nowych klitkach popełnili samobójstwa albo zmarli na atak serca. A jeśli ktoś stwarza problemy albo wyjątkowo się awanturuje, Securitate znajduje sposoby, żeby uciszyć go na zawsze.
Pustynia gruzu się powiększa, a Ceausescu stosuje metodę małych kroków: za każdym razem, gdy spotyka się z doradcami i politykami, informuje ich, że postanowił nieco powiększyć obszar Centrum Obywatelskiego.
—Ale przepraszam najmocniej—zagaja jeden z architektów.—Niedaleko nowych granic centrum jest mój dom.
—Niech się pan nie denerwuje—uspokaja go Ceausescu.—Nic się z nim nie stanie.
Dwa dni później architekt wraca z pracy i zastaje ruiny. Umiera na miejscu, na atak serca.
Rumuni uwielbiają tę historię. Kiedy rozmawiam z nimi o ich pałacu, słyszę ją wielokrotnie.
Dom Ludu ma być gigantycznym przedsięwzięciem na miarę nieograniczonych rumuńskich możliwości. Od samego początku jest jasne: budynek, który uświetni panowanie Ceausescu, musi być tak wielki, żeby było go widać z każdego zakątka Bukaresztu. Niech cały świat zapowietrzy się z wrażenia.
Patrzę na Bukareszt z najwyższego piętra gmachu Wydziału Historii: dachy niczym zygzaki, raz większe, raz mniejsze, wieże klasycystycznych pałaców obok cebulastych kopuł cerkwi, geometryczne ostatnie piętra modernistycznych kamienic i podupadłe komunistyczne koszmarki bez kształtu, najmłodsze i najszybciej postarzałe. Chaos. Formy, które wypowiedziały sobie nawzajem wojnę i toczą ją krwawo.
—Była pani w Belgradzie?—pyta historyk Alexandru Murad Mironov, z którym spotykam się, żeby mi opowiedział, jak to było z tym Domem Ludu.
Kiwam głową.
—Też zafundowali sobie eksces, świątynię Świętego Sawy, jedną z największych w Europie.
—Jeszcze jej nie skończyli—mówię.—W środku jest pustka, hula po niej wiatr.
—Dom Republiki też jeszcze nie jest skończony. Do tej nazwy się przyzwyczaiłem, bo tak był nazywany na początku, kiedy ogłoszono konkurs na projekt nowego Centrum Obywatelskiego.
I tu zaczynają się plotki, anegdoty i legendy miejskie. Nie ma dokumentów ani żadnych zapisków, które pokazywałyby, jak rozwijała się koncepcja Ceausescu i jego dworu. Po prostu, wybranych architektów poinformowano, że drogi Wódz pragnie odmienić centrum miasta. Część budynków zburzyć. Pozmieniać, dużo pozmieniać. Serdecznie zapraszamy do przedstawienia swoich koncepcji.
Rybki połknęły haczyk, wkrótce Ceausescu zaprezentowano osiemnaście modeli. Dyktator chodził wśród nich i kiwał głową. Wszystko wskazywało na to, że najbliższy jego sercu jest projekt Cezara Lăzărescu, uznanego architekta, któremu tymczasem udało się przekonać pozostałych konkurentów, by zeszli z placu boju.
I wtedy na scenę wchodzi ona. Anca Petrescu, wówczas dwudziestoośmioletnia, świeżo upieczona absolwentka Wydziału Architektury. Podobno Petrescu jako jedyna zrobiła gigantyczną makietę swojego projektu, którą wyposażyła w miniaturowe dywany, żyrandole i meble. Na ten osobliwy widok Elenie i Nicolae Ceausescu natychmiast zaświeciły się oczy. Petrescu wygrała z marszu, także dlatego, że dyktatorska para nie umiała czytać planów i map, które przedstawili renomowani architekci, a jej projekt był niczym domek dla lalek, gigantyczna makieta w kształcie tortu.
—Prawda jest taka, że ona została przy tym projekcie, bo miała anielską cierpliwość—dodaje Alexandru Murad Mironov.—Ceausescu i jego żona byli jak dzieci, do tego nierozgarnięte i rozkapryszone. Cały czas kręcili nosami. Chcieli czegoś innego, ale nie potrafili wytłumaczyć czego. Ceausescu rzucał jakieś pojedyncze słowa, wymachiwał rękami, nikt go nie rozumiał, a Petrescu tylko kiwała głową i robiła swoje. Miała pod opieką ponad setkę architektów, ale ostateczna wizja należała do niej, a właściwie do dyktatora i jego żony.
Projekt Domu Ludu rozrastał się do niemożebności: coraz dłuższy, coraz szerszy, coraz wyższy, aż stał się największym budynkiem administracyjnym w Europie i drugim co do wielkości na świecie, po amerykańskim Pentagonie. O! O to właśnie chodziło państwu Ceausescu. Miało być duże.
I jest: dwieście siedemdziesiąt metrów z jednej strony, dwieście czterdzieści metrów z drugiej i osiemdziesiąt sześć metrów wysokości. Dziewięćdziesiąt dwa metry w głąb ziemi. Pięć tysięcy sto pomieszczeń, dwanaście kondygnacji, setki kilometrów korytarzy wijących się jak labirynt. A pod ziemią—czteropiętrowy bunkier, sieć tuneli i prywatna linia metra, dziesięciokilometrowa, w sam raz, by dyktator mógł wybrać się do jakiegoś rządowego budynku albo poza miasto. Idealna, żeby bezpiecznie uciec w wypadku rewolty, jeśli jest się dyktatorem, który miał odrobinę szczęścia.
Kiedy po rozmowie z Mironovem idę ulicą Kogălniceanu, bukareszteński Mordor wyłania się spomiędzy kamienic jak potwór cichociemny, zwalisty, z setkami niewielkich czarnych okien, z niekończącymi się mazajami kiczowatych ornamentów, monstrum rozta-piające się w zmętniałym powietrzu, gigantyczna ośmiornica, która obserwuje miasto. Za dnia Dom Ludu przypomina wielki nowotwór, który pochłonął tkanki miasta. Jeśli w nocy zostanie oświetlony—co nie zdarza się codziennie—będzie wyglądał jak statek kosmiczny.
Ale dla wielu Rumunów jest to budynek niewidoczny. Chociaż można go dostrzec nawet z oddalonych dzielnic Bukaresztu, niektórzy mieszkańcy miasta do dziś nie pogodzili się z jego istnieniem.
—Nigdy w nim nie byłam i nigdy nie będę—mówi pięćdziesięcioośmioletnia Maria Popescu, sekretarka w firmie zajmującej się instalacją systemów nadzorujących. Naprawdę nazywa się inaczej, ale prosi, żeby w tekście nie pojawiało się ani jej nazwisko, ani imię.—Nienawidzę Ceausescu i nienawidzę systemu, w którym żyłam. Bulwar Zwycięstwa Socjalizmu miał być wielkim spacerniakiem, ale nigdy tam nie chodzę i nie znam nikogo, kto by chodził. Jak muszę pojechać w te okolice, to wybieram taką drogę, żeby go nie widzieć. Dla mnie ten budynek nie istnieje.
—Oczywiście, że jestem z niego dumny—mówi czterdziestoośmioletni pan Cristi, właściciel sieci sklepów z używaną odzieżą.—Przecież jest piękny! I wielki! Nigdzie na świecie nie ma czegoś takiego. Można wygadywać o Ceausescu najgorsze rzeczy, ale tym budynkiem pokazał prawdziwą wielkość naszego kraju.
(Rozmowa z panem Cristim daje mi do myślenia. Gdy pytam go o niedogodności życia w Rumunii lat osiemdziesiątych, odpowiada:
—Nie było takich.
—Ale przecież—dziwię się—mieszkania były niedogrzane, a po jedzenie ustawiały się kolejki.
—No może u kogoś było chłodniej, ale to sporadyczne przypadki. Jedzenia też było, ile kto chciał.
—Podobno w mieszkaniach temperatura nie mogła przekraczać szesnastu stopni, a w sklepach brakowało mięsa, cukru, mąki, masła, a nawet kartofli.
—Skąd to pani wie?
—Czytałam w książkach i słyszałam od wielu Rumunów.
—To nieprawda, okłamali panią.
„Okłamali panią” to refren wielu rozmów, podobnie jak „Proszę nie podawać mojego imienia i nazwiska”).
W latach osiemdziesiątych Złotej Epoki, gdy trwa budowa Domu Ludu, Rumuni skupiają się na tym, jak przeżyć z dnia na dzień. Tymczasem dwadzieścia tysięcy mężczyzn pracuje całą dobę, na trzy zmiany. Czas nagli. Chodzą słuchy, że gdy zginie robotnik, nie raz, nie dwa zostawia się ciało na placu budowy, zalewając je betonem, żeby nie robić opóźnień. W Bukareszcie łatwo zaginąć, śmierć zawierusza się w aktach. Podobno, jeśli władza sobie tego życzy, nie ma problemu, by ktoś zniknął w drodze na budowę. Jakiś, dajmy na to, leń, dezerter albo sabotażysta.
Ci, którzy pracowali przy budowie Domu Ludu, dobrze pamiętają, jak miło się kradło. Ludzie wynosili tony marmuru, tony gipsu, wynosili wszystko, co dało się wynieść. Im więcej materiałów przywożono z całej Rumunii, tym więcej i więcej wynosili robotnicy. Nikt nie był w stanie upilnować tak olbrzymich ilości dóbr na tak wielkiej powierzchni. I dlatego Ceausescu wraz z małżonką wizytują plac budowy co najmniej cztery razy w tygodniu—doglądają, doradzają, wyrażają zdanie i strofują. Nie mogą się doczekać.
Rumuni też się nie mogą doczekać, tyle że śmierci Ceausescu. Kiedy dyktator zostaje rozstrzelany dziesiątego dnia rewolucji, 25 grudnia 1989 roku, tłumy wdzierają się szturmem do środka Domu Ludu, żeby podziwiać cuda, które wampir zgromadził w swoim zamczysku na wzgórzu. Chcą zobaczyć, jak zamek płonie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych podnoszą się głosy, że kolosa trzeba jak najszybciej zburzyć albo sprzedać—nikt nie chce mieć z nim nic wspólnego. Przeciwnicy pałacu nie mają wątpliwości, że jest on wytworem chorego umysłu i powinien być zniszczony. Ale burzyć coś, co kosztowało jakieś 1,75 miliarda dolarów—głupio. Rumuni uświadamiają sobie, że gmaszysko zbudowane takim nakładem sił powinno zostać na swoim miejscu—choćby jako dowód ich poświęcenia.
Tymczasem zaraz po rewolucji potentat medialny Rupert Murdoch zgłasza chęć kupienia sobie Domu Ludu za miliard dolarów.
Mało, uznają Rumuni.
Jeszcze większą sumę daje rząd Japonii.
Ale Rumuni nie chcą.
Pałac jest nasz—uznają wreszcie, a władze podejmują decyzję, że dzieło należy dokończyć. W 1996 roku rozpisują konkurs na zagospodarowanie przestrzeni wokół Domu Ludu. To znaczy tych dzikich pól, po których hula wiatr, bo Ceausescu nie zdążył na nich nic zbudować.
Architekci z trzydziestu trzech krajów przedstawiają dwieście trzydzieści pięć projektów, a międzynarodowe jury pochyla się nad nimi w skupieniu. Wygrywa projekt niemiecki, którego twórcy chcą jak najbardziej zbliżyć gmaszysko do ludzi. Monumentalne ogrodzenie ma zostać zburzone. Tuż obok kolosa powstaną budynki, które zrównoważą jego ogrom. Za nim będzie się wznosić ściana wieżowców.
Jury z uznaniem kiwa głową: tego właśnie chce Bukareszt.
Projekt zbiera oklaski i trafia do szuflady. Wprawdzie konkurs kosztował dziesięć milionów dolarów, ale przecież to o wiele mniej niż trzeba na realizację zwycięskiej koncepcji.
—Czy macie jakąś własną nazwę dla Domu Ludu?—pytam znajomych. Ale uświadamiam sobie, że nie rozumieją, o co mi chodzi.—Bo mnie Dom Ludu kojarzy się z jakimś wielkim, żyjącym organizmem. Ja nazywam go „ośmiornicą”.
—Tak, faktycznie, wygląda jak ośmiornica—uśmiechają się.—Nie, nie mamy żadnej nazwy.
—Warszawiacy mają w centrum miasta Pałac Kultury i Nauki—drążę.—Nazywają go „pekin”, „strzykawka”, „startująca rakieta” albo „sen pijanego cukiernika”.
Rumuni się śmieją. Kiwają głowami.
—Nie, po prostu mówimy Dom Ludu. Albo Dom Republiki.
—Ale dlaczego? Przecież coś tak kolosalnego, co wyrosło nagle w samym środku miasta, trzeba jakoś przez język oswoić.
I wtedy moi rozmówcy odpowiadają tak:
—Naprawdę uważasz, że możemy śmiać się z czegoś, co jest tak potworne?
Albo:
—Dom Ludu jest za duży, żeby nadawać mu jakiś przydomek. Można nazywać go tylko „katastrofą”. Albo „tragedią”. Ja bym go nazwał „tragedią mojego pokolenia”.
Constantin Goagea, redaktor naczelny czasopisma o architekturze „Zeppelin”, na dzień dobry upomina mnie, że zachodni dziennikarze uwielbiają widzieć w Domu Ludu tylko i wyłącznie zło, a to niesprawiedliwe ujęcie.
Ale pod koniec rozmowy mówi:
—Śmiejecie się ze swojego Pałacu Kultury, ale on jest pięć razy mniejszy niż Dom Ludu, można objąć go wzrokiem, można z nim żyć. A Dom Ludu zawłaszczył całą południową część Bukaresztu. Zmienił ją nieodwołalnie i zniszczył. Rozerwał tkankę miasta.
Co jakiś czas pojawiają się kolejne przedsięwzięcia, które mają oswajać Rumunów z Domem Ludu. Sześć lat temu w jednym ze skrzydeł budynku ulokowano Muzeum Sztuki Współczesnej.
—Pomysł niby niezły, ale Dom Ludu zabił to muzeum, wyssał z niego wszystkie soki—stwierdza pisarz Sylviu Dancu.—Wielu artystów bojkotuje muzeum tylko dlatego, że mieści się w tym gmachu. Ludzie nie chcą tam przychodzić: raz, że jest to wielka eskapada, a dwa, ten budynek jest po prostu dołujący i źle się kojarzy. Zabiera energię. Przytłacza. Jest zbudowany przeciwko człowiekowi.
Przy wejściu do Muzeum Sztuki Współczesnej witają białe litery na czarnym tle: „Szpetna siedziba bogów i świadek niezliczonych zbrodni, które pochłonęły życia niewinnych”. Dyrektor muzeum specjalnie obniżył sufit w salach, żeby wydawały się bardziej przytulne, ale nawet w sobotę wystarczy umieć liczyć do dziesięciu, by powiedzieć, ilu zwiedzających w nich właśnie przebywa.
Jak oznajmia tablica w Domu Ludu, lada moment może on zostać wpisany na listę ośmiu cudów nowożytnego świata—plebiscyt trwa.
Prezydent Trajan Băsescu robi, co może, by uczynić z Domu Ludu symbol demokracji, a nie komunizmu. Zawsze wypowiada się o nim w superlatywach, podkreślając, że jest to dzieło jednostek, które pokazuje moc zbiorowości.
—Kiedyś uczono mnie, że mam być z niego dumna—wspomina moja koleżanka Andreea.—I byłam! Oczywiście, że byłam. Teraz budzi we mnie wstręt. Nic nie mogę z nim zrobić, mogę go tylko zignorować.
Czasem zastanawiam się, jak zignorować coś, co przekracza skalą wszystko, do czego przyzwyczajone są moje zmysły. Kiedy jadę taksówką od ronda Piata Alba Iulia, Dom Ludu już czeka spokojnie naprzeciwko mnie. Jest bezkresny, nieustępliwy i niestrudzony, jak ściana, o którą rozbija się głowa miasta. Nawet gdy przyjdzie kolejna fala wstrząsów i zamieni w pył najstarsze i najpiękniejsze budynki Bukaresztu, Dom Ludu przez chwilę będzie miał czkawkę, nic więcej. Podobno wytrzyma nawet uderzenie bomby atomowej. Armia specjalistów i sejsmologów zadbała, by budynek stał się nieśmiertelny.
Tak jak faraoni, Nicolae Ceausescu mógł uwierzyć, że jest bogiem.
Już od dłuższego czasu Nicolae Ceausescu czuje silną potrzebę wyświadczenia drogiemu narodowi jakiejś wielkiej przysługi, czegoś, co sprawi, że ludzie nie będą mogli spać po nocach, kontemplując geniusz swojego Wodza. Jeszcze w latach siedemdziesiątych przychodzi mu do głowy pomysł: zbudować pałac. Duży. Największy w Europie. Będzie prezentem dla ludu od ukochanego przywódcy.
I oto jest. Budynek o właściwościach czarnej dziury, powstały na przekór ludzkim po-trzebom i ludzkiej skali. Pałac Parlamentu albo, jak kto woli, Dom Ludu. Na samą myśl, że mam tam pójść, robi mi się słabo. Kiedy idę wzdłuż ogrodzenia, żeby dotrzeć do jedynego wejścia, jednostajność przestrzeni wokół sprawia, że mam wrażenie, jakbym na taśmie fabrycznej szła ciągle w tym samym miejscu.
Przewodniczka po Domu Ludu wyraża swoje z budynku zadowolenie. Grupie, której jestem anonimową częścią, sugeruje dziwić się i zachwycać, z uśmiechem sytego kota łowi spojrzenia pełne niedowierzania, opowiada, jakimi połaciami złota szpachlowano ściany, jakie zgrupowanie zakonnic haftowało esy floresy na ilu kilometrach zasłon. Liczy się grubość, szerokość, ciężar i wielkość`wielkość narodu rumuńskiego.
Dziś Dom Ludu, ta piramida chciwości Ceausescu, marmurowa stodoła na cześć jego pychy i szaleństwa, która miała być szczerozłotym pałacem, a okazała się dlań luksusowym grobowcem, to największa atrakcja turystyczna Bukaresztu. Tłumy z całego świata nic tylko się dziwią, jakie to poniekąd proste: wyburzyć tysiące domów, kilkanaście cerkwi, kilka szkół i szpitali i postawić pałac inspirowany zabudową Księżyca.
Nie dowiemy się od przewodniczki, że były jakieś szkody, jakieś, dajmy na to, zniszczenia. Te wszystkie szczegóły przewodniczka zostawia dla siebie. Oficjalna narracja o Domu Ludu, sprzedawana w ramach biletu wstępu, to epopeja liczb, materiałów, kilometrów kwadratowych luster i mąk czyszczenia pałacowych dywanów. Na potrzeby oprowadzania po gmachu należy przyjąć, że Ceausescu nie było, komunizmu też nie było, burzenia dzielnicy nie było, w Rumunii zawsze była demokracja, a ten oto Dom Ludu postawił rzymski cesarz Trajan w II wieku naszej ery jako swoją letnią rezydencję. Czy są jakieś pytania?
Chciałabym wiedzieć, ile osób zginęło podczas budowy Domu Ludu. Przewodniczka się trochę obraża, ale zaraz jej mija i mówi, że dziesięć tysięcy.
Wydaje mi się, że to dużo za dużo, i dzielę się tymi wątpliwościami.
Ale przewodniczka nadal ma wrażenie, że właśnie tyle.
Ja nadal jestem zdziwiona.
No co ona mówi, że skoro przy budowie pracowało sto tysięcy, to jest dość logiczne, że zginęło dziesięć tysięcy. Żeby mnie przekonać, dodaje, że wielu robotników zostało zabeto-nowanych w fundamentach, bo tempo robót było tak zabójcze, że nikt nie miał czasu wywozić zwłok. Albowiem od wbicia pierwszej łopaty w ziemię robotnicy pracowali na trzy zmiany, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
—W takim razie Dom Ludu to jeden wielki cmentarz—stwierdzam.
—Ale dlaczego tak pani uważa?—dziwi się przewodniczka uprzejmie.—Przecież przy budowie piramidy Cheopsa też ginęli ludzie, i co z tego? Jakie teraz mają Egipcjanie piękne piramidy. Nikt im tego nie zabierze.
Odpowiadam, że było to cztery i pół tysiąca lat temu.
—Owszem—zgadza się przewodniczka.—Widzi pani, jak dawno! I czy ktoś teraz o tych ludziach, co zginęli, pamięta? Czy ktoś ich wspomina? Nikt nie pamięta. Ludzie zapominają. O tym, że ludzie ginęli podczas budowy Domu Ludu, też w końcu wszyscy zapomną. Nic nie będzie przeszkadzało Rumunom cieszyć się takim cudem architektury.
Nie ma więcej pytań, stwierdza przewodniczka i prowadzi nas dalej.
Ale ktoś inny chciałby wiedzieć, jak to jest z tymi podziemiami Domu Ludu. Podobno pod spodem wyrosło drugie miasteczko, bunkier przeciwatomowy i droga, która prowadzi na obrzeża Bukaresztu.
—Nic mi o tym nie wiadomo—kręci głową przewodniczka.—To znaczy są takie plotki, ale po co rozmawiać o plotkach? Proszę dokupić sobie wycieczkę po podziemiach, moje koleżanki wszystko państwu opowiedzą.
I staje na baczność, dając do zrozumienia, że koniec tego dobrego.
—Miło mi państwu zakomunikować—komunikuje—że podczas dzisiejszej wycieczki obejrzeli państwo zaledwie pięć procent budynku.
Kiedy przewodniczka po raz ostatni kiwa głową na pożegnanie, podchodzi do niej jedna z turystek i mówi po rumuńsku:
—To skandal!
Przewodniczka odpowiada jej coś, czego nie rozumiem, zbiega po schodach i staje obok ochroniarza, z którym niezwłocznie rozpoczyna rozmowę towarzyską. Próbuję jeszcze dopytać, jak się jej pracuje w Domu Ludu, aż spogląda na mnie podejrzliwie:
—Pisze pani jakiś artykuł?
Kiwam głową.
—To niech pani nie podaje mojego imienia i nazwiska.
Przy budowie warszawskiego Pałacu Kultury zginęło szesnastu robotników. Dom Ludu to przedsięwzięcie tak absurdalne w swojej skali, że każdy, kto o nim mówi, może podać losowo wybraną liczbę ofiar i zarzekać się, że jest prawdziwa.
Dziesięć tysięcy ofiar—typuje przewodniczka.
O tysiącu zabitych mówi historyk Alexandru Murad Muranov.
Valentin Mandache, przewodnik po Bukareszcie, określa liczbę zabitych na sto osób.
Natomiast Andrei Pandele, fotograf i architekt, który pracował przy budowie, mówi o kilkudziesięciu ofiarach.
Wszystkim szacunkom odpowiada pustka archiwów. Nie ma dokumentów, które mogą odpowiedzieć na to pytanie. Podobno zaginęły podczas rewolucji. Ktoś opowiada mi o ciężarówkach, którymi wywożono teczki. Ktoś inny mówi o mercedesach pełnych papieru w bagażnikach. Ktoś inny widział na obrzeżach Bukaresztu ogniska, w których płonął stary ustrój. W nowej Rumunii prawda jest towarem deficytowym i sprzedawanym pokątnie, nie ma na nią dużego popytu.
Budowa Domu Ludu to tylko jeden z elementów planu przeobrażenia całego Bukaresztu. Miasto zdaje się bowiem Wodzowi za niskie i zbyt burżujskie. Ze starymi cerkwiami, które nikomu do niczego nie służą, z rozległymi monastyrami, również nikomu niepotrzebnymi, z plątaniną wąskich, ciemnych uliczek, zupełnie niefunkcjonalnych. Stare, porosłe winoroślą wille także działają Ceausescu na nerwy. Po to jest stolica, by były w niej bloki.
Poza tym Wódz zdążył już obejrzeć kawałek świata i szalenie przypadły mu do gustu Chiny i Korea Północna: dużo przestrzeni, dużo powietrza, betonowe połacie, wielka potęga miasta i mały człowiek pośrodku. Tyleż człowiek, co mrówka. Ceausescu jest pod wrażeniem, jak jego azjatyccy sojusznicy zmiatają z powierzchni ziemi całe dzielnice, żeby postawić budowle prawdziwie piękne. Na filmie z 1971 roku, dokumentującym wizytę rumuńskiego przywódcy w Pjongjangu, pastelowa masa ludzka faluje i mieni się kolorami, dyrygowana niewidzialną ręką Kim Ir Sena. Pustka miasta jest wypełniona podrygującymi żyjątkami, które z perspektywy balkonu zdają się barwnymi drobinkami kurzu. Odtąd Ceausescu chce mieć własne mrówki, własne mrowiska i własną betonową polanę, na której mrówki będą dla niego tańczyć.
—Głupi ludzie mówią, że taki człowiek jak ty rodzi się raz na pięćset lat—denerwuje się Elena Ceausescu, Matka Narodu i Żona Jutrzenki.—Co oni tam wiedzą, taki człowiek jak ty rodzi się raz na ludzkość.
Nicolae przyznaje małżonce rację. Są wyjątkowo zgodną parą.
Pozostaje pytanie, jak zbudować nowy Bukareszt, skoro stary jest na swoim miejscu i nie zamierza zniknąć. I oto w 1977 roku, sześć lat po pierwszej wizycie w Korei Północnej, następuje wielkie trzęsienie ziemi, które spada Ceausescu z nieba.
Jest marcowy wieczór, kiedy wstrząsy o sile 7,2 stopnia w skali Richtera rozlewają się po Bukareszcie i zatapiają kilkaset budynków. Ściany domów składają się, jakby ktoś grał w gigantyczne domino, a w zwałach gruzu i piachu w samej stolicy ginie ponad tysiąc czterysta osób.
Nicolae Ceausescu, Słońce Nadziei, świeci akurat w Afryce, gdzie zaprowadza światowy ład na spotkaniu z prezydentem Nigerii. Pierwsze doniesienia obwieszczają Armagedon: Bukareszt zamienił się w pustynię zawaloną gruzem. Ceausescu natychmiast wsiada do samolotu, a ponieważ stołeczne lotnisko jest zamknięte, ląduje na pobliskim lotnisku wojskowym. („Wielki bohater, nie bał się niczego, tak jak stał, tak wsiadł do samolotu i przyleciał”—relacjonował mi tamto zdarzenie starszy pan w pociągu). Gazety pokazują zdjęcia, na których Ojciec Narodu, ubrany w sportową koszulę, zapuszcza się w rozwleczone bebechy tąpniętej stolicy. Ogarnia go groza, z różnych względów. Los, który zaszczycił świat jego osobą, teraz uchronił go przed śmiercią, ale co będzie, gdy rumuńska ziemia zatrzęsie się znowu?
Ceausescu ma sposoby na wrogów: na przykład specjalnego jadacza, który próbuje wszystkiego, co zaraz zniknie w ustach Wodza. Zadaniem jadacza jest ofiarne padnięcie trupem, gdyby wrogi imperializm zatruł coś na talerzu.
Ceausescu ma też sposoby na bakterie: wszystko, co styka się z jego ciałem—czy kalesony, czy podkoszulek—trafia do niego w pakowanych próżniowo paczkach i zostaje założone na dyktatorskie ciało tylko raz.
Ale sposobu na trzęsienie ziemi nie ma. Ceausescu nie załatwi mu podsłuchu ani nie wyśle do obozu pracy.
Dlatego Wódz prosi japońskich fachowców, żeby zbadali rumuńską ziemię i pokazali palcem, gdzie w Bukareszcie jest najbezpieczniej. Fachowcy obliczają i mierzą, aż w końcu wskazują centralną dzielnicę miasta, Uranus.
O, Uranus będzie w sam raz. Chcąc pokazać ludzkości i ziemi, że nie ma z nim żartów, Ceausescu postanawia zburzyć ponad dziewięć tysięcy trzysta budynków, a pięćdziesiąt siedem tysięcy rodzin, które zostaną bez dachu nad głową, poupychać, gdzie się da. Tu powstanie nowy Bukareszt z gigantycznym pałacem, budynkami rządowymi i szerokim bulwarem Zwycięstwa Socjalizmu. Koniecznie dłuższym i szerszym niż Champs Élysées. Choćby i o cztery metry.
Przecież i tak wszyscy szybko zapomną, że położona na wzgórzu dzielnica Uranus była jedną z najpiękniejszych i najstarszych części miasta. Że znajdowały się tu piętrowe wille jeszcze z końca XIX wieku, z żelaznymi okuciami balkonów i ogrodzeń, z klatkami schodowymi wyłożonymi egzotycznym drewnem i fasadami z włoskiego kamienia.
Ceausescu burzy nie tylko domy i szpitale, lecz także klasztory i świątynie, w tym dziewiętnaście cerkwi, sześć synagog i trzy protestanckie kościoły. Niszczy także monastyr Văcăresti, który sir Sacheverell Sitwell, słynny brytyjski podróżnik i znawca sztuki, uznał w 1937 roku za największy skarb Bukaresztu.
Wielkie trzęsienie ziemi okazuje się dopiero niewinnym początkiem prawdziwej demolki.
Ludzie, którzy żyją w strefie zero, często mają ledwo jeden wieczór, żeby spakować dobytek i przenieść się w inne miejsce. Na ulicach roi się od porzuconych psów z opustoszałych domostw—bezdomne sfory kundli krążące po dzisiejszym Bukareszcie to potomkowie wygnańców z tamtych czasów.
Władza rozumie ludzki dramat i dba o swój lud: wywłaszczonym oferuje nowe mieszkania, zazwyczaj ciasne klitki w blokach robotniczych budowanych na peryferiach, na przykład w dzielnicy Militari, która cała składa się z wąskich dziesięciopiętrowych labiryntów. Jeśli ktoś ma szczęście, dojścia i wypchane koperty, w zamian za zburzoną willę załatwi sobie mieszkanie dwupokojowe. Chorzy, niezaradni i starzy nie mają szans: zgodnie z ustawodawstwem każdemu przysługuje siedem metrów kwadratowych. Co oznacza, że czteroosobowe rodziny trafiają do dwudziestokilkumetrowych komórek z kuchnią i łazienką.
Ludziom trzęsą się ręce, kiedy podpisują zaświadczenia: wyrażam zgodę na zburzenie swojego domu. I zgadzam się na przeprowadzkę. Owszem, przyjąłem kwotę odszkodowania. W istocie raczej symboliczną. Właściwie tyle, co nic.
Ci z mieszkańców dzielnicy, którzy od dawna wydeptywali ścieżki do urzędów migracyjnych, próbując zdobyć paszport, otrzymują propozycję nie do odrzucenia: dokument w zamian za dorobek życia. Większość bez namysłu wybiera emigrację.
Starsi ludzie, wyrwani z korzeniami ze świata, który znali od dziecka, w nowych mieszkaniach na dziewiątym czy dziesiątym piętrze betonowego blokowiska niszczeją. Przymusowa przeprowadzka oznacza zerwanie więzi z sąsiadami i znajomymi, ponieważ ludzie zostają rozsiani po całym Bukareszcie. Nikt nie policzy tych, którzy w nowych klitkach popełnili samobójstwa albo zmarli na atak serca. A jeśli ktoś stwarza problemy albo wyjątkowo się awanturuje, Securitate znajduje sposoby, żeby uciszyć go na zawsze.
Pustynia gruzu się powiększa, a Ceausescu stosuje metodę małych kroków: za każdym razem, gdy spotyka się z doradcami i politykami, informuje ich, że postanowił nieco powiększyć obszar Centrum Obywatelskiego.
—Ale przepraszam najmocniej—zagaja jeden z architektów.—Niedaleko nowych granic centrum jest mój dom.
—Niech się pan nie denerwuje—uspokaja go Ceausescu.—Nic się z nim nie stanie.
Dwa dni później architekt wraca z pracy i zastaje ruiny. Umiera na miejscu, na atak serca.
Rumuni uwielbiają tę historię. Kiedy rozmawiam z nimi o ich pałacu, słyszę ją wielokrotnie.
Dom Ludu ma być gigantycznym przedsięwzięciem na miarę nieograniczonych rumuńskich możliwości. Od samego początku jest jasne: budynek, który uświetni panowanie Ceausescu, musi być tak wielki, żeby było go widać z każdego zakątka Bukaresztu. Niech cały świat zapowietrzy się z wrażenia.
Patrzę na Bukareszt z najwyższego piętra gmachu Wydziału Historii: dachy niczym zygzaki, raz większe, raz mniejsze, wieże klasycystycznych pałaców obok cebulastych kopuł cerkwi, geometryczne ostatnie piętra modernistycznych kamienic i podupadłe komunistyczne koszmarki bez kształtu, najmłodsze i najszybciej postarzałe. Chaos. Formy, które wypowiedziały sobie nawzajem wojnę i toczą ją krwawo.
—Była pani w Belgradzie?—pyta historyk Alexandru Murad Mironov, z którym spotykam się, żeby mi opowiedział, jak to było z tym Domem Ludu.
Kiwam głową.
—Też zafundowali sobie eksces, świątynię Świętego Sawy, jedną z największych w Europie.
—Jeszcze jej nie skończyli—mówię.—W środku jest pustka, hula po niej wiatr.
—Dom Republiki też jeszcze nie jest skończony. Do tej nazwy się przyzwyczaiłem, bo tak był nazywany na początku, kiedy ogłoszono konkurs na projekt nowego Centrum Obywatelskiego.
I tu zaczynają się plotki, anegdoty i legendy miejskie. Nie ma dokumentów ani żadnych zapisków, które pokazywałyby, jak rozwijała się koncepcja Ceausescu i jego dworu. Po prostu, wybranych architektów poinformowano, że drogi Wódz pragnie odmienić centrum miasta. Część budynków zburzyć. Pozmieniać, dużo pozmieniać. Serdecznie zapraszamy do przedstawienia swoich koncepcji.
Rybki połknęły haczyk, wkrótce Ceausescu zaprezentowano osiemnaście modeli. Dyktator chodził wśród nich i kiwał głową. Wszystko wskazywało na to, że najbliższy jego sercu jest projekt Cezara Lăzărescu, uznanego architekta, któremu tymczasem udało się przekonać pozostałych konkurentów, by zeszli z placu boju.
I wtedy na scenę wchodzi ona. Anca Petrescu, wówczas dwudziestoośmioletnia, świeżo upieczona absolwentka Wydziału Architektury. Podobno Petrescu jako jedyna zrobiła gigantyczną makietę swojego projektu, którą wyposażyła w miniaturowe dywany, żyrandole i meble. Na ten osobliwy widok Elenie i Nicolae Ceausescu natychmiast zaświeciły się oczy. Petrescu wygrała z marszu, także dlatego, że dyktatorska para nie umiała czytać planów i map, które przedstawili renomowani architekci, a jej projekt był niczym domek dla lalek, gigantyczna makieta w kształcie tortu.
—Prawda jest taka, że ona została przy tym projekcie, bo miała anielską cierpliwość—dodaje Alexandru Murad Mironov.—Ceausescu i jego żona byli jak dzieci, do tego nierozgarnięte i rozkapryszone. Cały czas kręcili nosami. Chcieli czegoś innego, ale nie potrafili wytłumaczyć czego. Ceausescu rzucał jakieś pojedyncze słowa, wymachiwał rękami, nikt go nie rozumiał, a Petrescu tylko kiwała głową i robiła swoje. Miała pod opieką ponad setkę architektów, ale ostateczna wizja należała do niej, a właściwie do dyktatora i jego żony.
Projekt Domu Ludu rozrastał się do niemożebności: coraz dłuższy, coraz szerszy, coraz wyższy, aż stał się największym budynkiem administracyjnym w Europie i drugim co do wielkości na świecie, po amerykańskim Pentagonie. O! O to właśnie chodziło państwu Ceausescu. Miało być duże.
I jest: dwieście siedemdziesiąt metrów z jednej strony, dwieście czterdzieści metrów z drugiej i osiemdziesiąt sześć metrów wysokości. Dziewięćdziesiąt dwa metry w głąb ziemi. Pięć tysięcy sto pomieszczeń, dwanaście kondygnacji, setki kilometrów korytarzy wijących się jak labirynt. A pod ziemią—czteropiętrowy bunkier, sieć tuneli i prywatna linia metra, dziesięciokilometrowa, w sam raz, by dyktator mógł wybrać się do jakiegoś rządowego budynku albo poza miasto. Idealna, żeby bezpiecznie uciec w wypadku rewolty, jeśli jest się dyktatorem, który miał odrobinę szczęścia.
Kiedy po rozmowie z Mironovem idę ulicą Kogălniceanu, bukareszteński Mordor wyłania się spomiędzy kamienic jak potwór cichociemny, zwalisty, z setkami niewielkich czarnych okien, z niekończącymi się mazajami kiczowatych ornamentów, monstrum rozta-piające się w zmętniałym powietrzu, gigantyczna ośmiornica, która obserwuje miasto. Za dnia Dom Ludu przypomina wielki nowotwór, który pochłonął tkanki miasta. Jeśli w nocy zostanie oświetlony—co nie zdarza się codziennie—będzie wyglądał jak statek kosmiczny.
Ale dla wielu Rumunów jest to budynek niewidoczny. Chociaż można go dostrzec nawet z oddalonych dzielnic Bukaresztu, niektórzy mieszkańcy miasta do dziś nie pogodzili się z jego istnieniem.
—Nigdy w nim nie byłam i nigdy nie będę—mówi pięćdziesięcioośmioletnia Maria Popescu, sekretarka w firmie zajmującej się instalacją systemów nadzorujących. Naprawdę nazywa się inaczej, ale prosi, żeby w tekście nie pojawiało się ani jej nazwisko, ani imię.—Nienawidzę Ceausescu i nienawidzę systemu, w którym żyłam. Bulwar Zwycięstwa Socjalizmu miał być wielkim spacerniakiem, ale nigdy tam nie chodzę i nie znam nikogo, kto by chodził. Jak muszę pojechać w te okolice, to wybieram taką drogę, żeby go nie widzieć. Dla mnie ten budynek nie istnieje.
—Oczywiście, że jestem z niego dumny—mówi czterdziestoośmioletni pan Cristi, właściciel sieci sklepów z używaną odzieżą.—Przecież jest piękny! I wielki! Nigdzie na świecie nie ma czegoś takiego. Można wygadywać o Ceausescu najgorsze rzeczy, ale tym budynkiem pokazał prawdziwą wielkość naszego kraju.
(Rozmowa z panem Cristim daje mi do myślenia. Gdy pytam go o niedogodności życia w Rumunii lat osiemdziesiątych, odpowiada:
—Nie było takich.
—Ale przecież—dziwię się—mieszkania były niedogrzane, a po jedzenie ustawiały się kolejki.
—No może u kogoś było chłodniej, ale to sporadyczne przypadki. Jedzenia też było, ile kto chciał.
—Podobno w mieszkaniach temperatura nie mogła przekraczać szesnastu stopni, a w sklepach brakowało mięsa, cukru, mąki, masła, a nawet kartofli.
—Skąd to pani wie?
—Czytałam w książkach i słyszałam od wielu Rumunów.
—To nieprawda, okłamali panią.
„Okłamali panią” to refren wielu rozmów, podobnie jak „Proszę nie podawać mojego imienia i nazwiska”).
W latach osiemdziesiątych Złotej Epoki, gdy trwa budowa Domu Ludu, Rumuni skupiają się na tym, jak przeżyć z dnia na dzień. Tymczasem dwadzieścia tysięcy mężczyzn pracuje całą dobę, na trzy zmiany. Czas nagli. Chodzą słuchy, że gdy zginie robotnik, nie raz, nie dwa zostawia się ciało na placu budowy, zalewając je betonem, żeby nie robić opóźnień. W Bukareszcie łatwo zaginąć, śmierć zawierusza się w aktach. Podobno, jeśli władza sobie tego życzy, nie ma problemu, by ktoś zniknął w drodze na budowę. Jakiś, dajmy na to, leń, dezerter albo sabotażysta.
Ci, którzy pracowali przy budowie Domu Ludu, dobrze pamiętają, jak miło się kradło. Ludzie wynosili tony marmuru, tony gipsu, wynosili wszystko, co dało się wynieść. Im więcej materiałów przywożono z całej Rumunii, tym więcej i więcej wynosili robotnicy. Nikt nie był w stanie upilnować tak olbrzymich ilości dóbr na tak wielkiej powierzchni. I dlatego Ceausescu wraz z małżonką wizytują plac budowy co najmniej cztery razy w tygodniu—doglądają, doradzają, wyrażają zdanie i strofują. Nie mogą się doczekać.
Rumuni też się nie mogą doczekać, tyle że śmierci Ceausescu. Kiedy dyktator zostaje rozstrzelany dziesiątego dnia rewolucji, 25 grudnia 1989 roku, tłumy wdzierają się szturmem do środka Domu Ludu, żeby podziwiać cuda, które wampir zgromadził w swoim zamczysku na wzgórzu. Chcą zobaczyć, jak zamek płonie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych podnoszą się głosy, że kolosa trzeba jak najszybciej zburzyć albo sprzedać—nikt nie chce mieć z nim nic wspólnego. Przeciwnicy pałacu nie mają wątpliwości, że jest on wytworem chorego umysłu i powinien być zniszczony. Ale burzyć coś, co kosztowało jakieś 1,75 miliarda dolarów—głupio. Rumuni uświadamiają sobie, że gmaszysko zbudowane takim nakładem sił powinno zostać na swoim miejscu—choćby jako dowód ich poświęcenia.
Tymczasem zaraz po rewolucji potentat medialny Rupert Murdoch zgłasza chęć kupienia sobie Domu Ludu za miliard dolarów.
Mało, uznają Rumuni.
Jeszcze większą sumę daje rząd Japonii.
Ale Rumuni nie chcą.
Pałac jest nasz—uznają wreszcie, a władze podejmują decyzję, że dzieło należy dokończyć. W 1996 roku rozpisują konkurs na zagospodarowanie przestrzeni wokół Domu Ludu. To znaczy tych dzikich pól, po których hula wiatr, bo Ceausescu nie zdążył na nich nic zbudować.
Architekci z trzydziestu trzech krajów przedstawiają dwieście trzydzieści pięć projektów, a międzynarodowe jury pochyla się nad nimi w skupieniu. Wygrywa projekt niemiecki, którego twórcy chcą jak najbardziej zbliżyć gmaszysko do ludzi. Monumentalne ogrodzenie ma zostać zburzone. Tuż obok kolosa powstaną budynki, które zrównoważą jego ogrom. Za nim będzie się wznosić ściana wieżowców.
Jury z uznaniem kiwa głową: tego właśnie chce Bukareszt.
Projekt zbiera oklaski i trafia do szuflady. Wprawdzie konkurs kosztował dziesięć milionów dolarów, ale przecież to o wiele mniej niż trzeba na realizację zwycięskiej koncepcji.
—Czy macie jakąś własną nazwę dla Domu Ludu?—pytam znajomych. Ale uświadamiam sobie, że nie rozumieją, o co mi chodzi.—Bo mnie Dom Ludu kojarzy się z jakimś wielkim, żyjącym organizmem. Ja nazywam go „ośmiornicą”.
—Tak, faktycznie, wygląda jak ośmiornica—uśmiechają się.—Nie, nie mamy żadnej nazwy.
—Warszawiacy mają w centrum miasta Pałac Kultury i Nauki—drążę.—Nazywają go „pekin”, „strzykawka”, „startująca rakieta” albo „sen pijanego cukiernika”.
Rumuni się śmieją. Kiwają głowami.
—Nie, po prostu mówimy Dom Ludu. Albo Dom Republiki.
—Ale dlaczego? Przecież coś tak kolosalnego, co wyrosło nagle w samym środku miasta, trzeba jakoś przez język oswoić.
I wtedy moi rozmówcy odpowiadają tak:
—Naprawdę uważasz, że możemy śmiać się z czegoś, co jest tak potworne?
Albo:
—Dom Ludu jest za duży, żeby nadawać mu jakiś przydomek. Można nazywać go tylko „katastrofą”. Albo „tragedią”. Ja bym go nazwał „tragedią mojego pokolenia”.
Constantin Goagea, redaktor naczelny czasopisma o architekturze „Zeppelin”, na dzień dobry upomina mnie, że zachodni dziennikarze uwielbiają widzieć w Domu Ludu tylko i wyłącznie zło, a to niesprawiedliwe ujęcie.
Ale pod koniec rozmowy mówi:
—Śmiejecie się ze swojego Pałacu Kultury, ale on jest pięć razy mniejszy niż Dom Ludu, można objąć go wzrokiem, można z nim żyć. A Dom Ludu zawłaszczył całą południową część Bukaresztu. Zmienił ją nieodwołalnie i zniszczył. Rozerwał tkankę miasta.
Co jakiś czas pojawiają się kolejne przedsięwzięcia, które mają oswajać Rumunów z Domem Ludu. Sześć lat temu w jednym ze skrzydeł budynku ulokowano Muzeum Sztuki Współczesnej.
—Pomysł niby niezły, ale Dom Ludu zabił to muzeum, wyssał z niego wszystkie soki—stwierdza pisarz Sylviu Dancu.—Wielu artystów bojkotuje muzeum tylko dlatego, że mieści się w tym gmachu. Ludzie nie chcą tam przychodzić: raz, że jest to wielka eskapada, a dwa, ten budynek jest po prostu dołujący i źle się kojarzy. Zabiera energię. Przytłacza. Jest zbudowany przeciwko człowiekowi.
Przy wejściu do Muzeum Sztuki Współczesnej witają białe litery na czarnym tle: „Szpetna siedziba bogów i świadek niezliczonych zbrodni, które pochłonęły życia niewinnych”. Dyrektor muzeum specjalnie obniżył sufit w salach, żeby wydawały się bardziej przytulne, ale nawet w sobotę wystarczy umieć liczyć do dziesięciu, by powiedzieć, ilu zwiedzających w nich właśnie przebywa.
Jak oznajmia tablica w Domu Ludu, lada moment może on zostać wpisany na listę ośmiu cudów nowożytnego świata—plebiscyt trwa.
Prezydent Trajan Băsescu robi, co może, by uczynić z Domu Ludu symbol demokracji, a nie komunizmu. Zawsze wypowiada się o nim w superlatywach, podkreślając, że jest to dzieło jednostek, które pokazuje moc zbiorowości.
—Kiedyś uczono mnie, że mam być z niego dumna—wspomina moja koleżanka Andreea.—I byłam! Oczywiście, że byłam. Teraz budzi we mnie wstręt. Nic nie mogę z nim zrobić, mogę go tylko zignorować.
Czasem zastanawiam się, jak zignorować coś, co przekracza skalą wszystko, do czego przyzwyczajone są moje zmysły. Kiedy jadę taksówką od ronda Piata Alba Iulia, Dom Ludu już czeka spokojnie naprzeciwko mnie. Jest bezkresny, nieustępliwy i niestrudzony, jak ściana, o którą rozbija się głowa miasta. Nawet gdy przyjdzie kolejna fala wstrząsów i zamieni w pył najstarsze i najpiękniejsze budynki Bukaresztu, Dom Ludu przez chwilę będzie miał czkawkę, nic więcej. Podobno wytrzyma nawet uderzenie bomby atomowej. Armia specjalistów i sejsmologów zadbała, by budynek stał się nieśmiertelny.
Tak jak faraoni, Nicolae Ceausescu mógł uwierzyć, że jest bogiem.