z Trzy tłumaczki

Krzysztof Umiński

Illustration by Lananh Chu

Tamtego poranka Joanny Guze nie było już w mieście – zdążyła ocalić życie.

Nocą z trzeciego na czwartego lipca 1941 roku w dopiero co zajętym Lwowie Niemcy aresztowali grupę polskich uczonych, doprowadzili ich o świcie na Wzgórza Wóleckie i rozstrzelali czwórkami nad świeżo wykopanym dołem. Od jednej z salw zginął Tadeusz Boy Żeleński. Wielki testament, Dzieje Tristana i Izoldy, Gargantua i Pantagruel, Próby, Niebezpieczne związki, Kubuś Fatalista i jego pan, Czerwone i czarne, Pustelnia parmeńska, Ojciec Goriot, Stracone złudzenia… Kto lubi francuską literaturę, może wyliczankę ciągnąć długo, recytując osobisty dług wdzięczności.

„To, co zrobił Boy, nie ma odpowiednika w świecie. On stworzył francuską literaturę dla Polski. W sposób doskonały” – powie Joanna Guze blisko siedemdziesiąt lat później. Wtedy sama będzie legendą, a jej dorobek tłumaczeniowy sprawi, że niektórzy będą ją nazywać Boyem w spódnicy. Wątpię, żeby ją to zachwycało. Spódnice, owszem, nosiła. Boya darzyła rewerencją. Ale za frazesy była gotowa rozbić w proch.



*

Tymczasem jednak jest rok 1941 i trwa niemiecka ofensywa na wschód. Guze ma dwadzieścia cztery lata, a za sobą nieskończone studia z filozofii i historii sztuki na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Języka francuskiego nie zna jeszcze ani w ząb. Wkrótce czeka ją intensywny kurs rosyjskiego i tego, co Leopold Tyrmand nazwie cywilizacją komunizmu. Nim wejdą Niemcy, opuszcza rodzinne miasto. Matematyk Hugo Steinhaus notuje: „Koleżanka mojej córki, Joanna Guze, wyszła z domu w letnim płaszczyku, bez walizki i poszła z wojskiem sowieckim”.

Dziewczyna w letnim płaszczyku znika samotnie w otchłaniach Rosji. Powraca po trzech latach jako człowiek pozbawiony przeszłości i pamięci, przynajmniej na pozór. Przez pół wieku milczy o tym, co przeszła na Wschodzie; przedwojenne życie wspomina półsłówkami. W lipcu 1944 roku zjawia się w Lublinie jako oficer oświatowy w 1. Armii Wojska Polskiego, która u boku Armii Czerwonej sunie na zachód. Ma mundur, broń i szorstkie maniery. Tak zapamiętała ją Julia Hartwig. Niebawem staną się dla siebie jak siostry, ale początkowo Joanna Guze robi na młodszej od siebie poetce przykre wrażenie.

„Nosiła mundur wojskowy, dłużej, niż powinna, a to z braku środków na zakup ubrania cywilnego […]. Była hałaśliwa, pewna siebie, nie miała cierpliwości do innych […] Dziś, kiedy jej już nie ma i kiedy wspominam ten długi okres naszej przyjaźni, mogę powiedzieć, że wady te były w dużej mierze manifestacją osobowości zduszonej przez ciężki okres pobytu w Rosji” – napisze Hartwig pod koniec życia.

W Lublinie Joannę Guze spotkał też Jacek Bocheński, osiemnastolatek drukujący pierwsze wiersze w „Odrodzeniu”. Wysoka żołnierka wypatrzyła go na poranku poetyckim i zaprosiła do siebie na kwaterę, gdzie przy herbacie i papierosach dyskutowało kilku starszych literatów. W pewnym momencie Julian Przyboś wziął do ręki odpasany pistolet gospodyni i zaczął się nim bawić.

– To nie jest dla mężczyzn – zbeształa awangardzistę Guze, konfiskując mu broń.



*

Następne dwa lata wypełnia jej tułaczka, typowa dla życiorysów ludzi, którzy podczas wojny utracili wszystko; wędrówka o mglistej chronologii, pełna białych plam i zatartych związków przyczynowo-skutkowych. Jest komendantem wojskowym Puław. Podczas powstania pojawia się w prawobrzeżnej Warszawie. Zostaje kierowniczką departamentu muzeów i ochrony zabytków w resorcie kultury powołanym przez PKWN. W Krakowie zakłada miejski urząd kultury, po czym przenosi się do Łodzi, gdzie podejmuje pracę w tygodniku kulturalnym „Kuźnica”.

Po roku: następna przeprowadzka. Dzięki poparciu Żółkiewskiego Guze dostaje stypendium Ministerstwa Oświaty i razem z Julią Hartwig wyjeżdża do Paryża. Spędzi tam osiemnaście miesięcy. Zadzierzgnie przyjaźnie, obejrzy setki obrazów, przeczyta morze książek, w niewiarygodnym tempie przyswoi język i zacznie z niego tłumaczyć. Wymyśli siebie na nowo, a może raczej: ziści hołubione od dawna marzenie.

Jesienią do jej hoteliku położonego przy ulicy Tournon, między Ogrodem Luksemburskim a bulwarem Saint-Germain, przychodzi list od Ireny Sztachelskiej, koleżanki z batalionu platerówek. „Przypomniałam sobie – pisze Sztachelska – jedną naszą rozmowę w ziemiance pod Siedlcami. Ty, Lutka i ja rozmawiałyśmy na bardzo wtedy nierealny temat – co kto by chciał. Ty powiedziałaś, że chciałabyś pojechać na studja do Paryża. Brzmiało to dosyć dziwnie – nie wiedziałyśmy wtedy, co z nami będzie i co w ogóle będzie”.



*

Zasłynęła tłumaczeniami powieści i esejów Alberta Camusa: Dżuma, Upadek, Mit Syzyfa, Człowiek zbuntowany… Rozgłos i czytelniczą wdzięczność zaskarbili jej także Trzej muszkieterowie. Ale kiedy patrzę na jej bibliografię, z miejsca uderza mnie coś innego: mnogość wspomnień, dzienników i listów. Dzieł rozpiętych pomiędzy opowieścią o miejscu, czasie i środowisku a egotyczną eksploracją własnego wnętrza. Tłumaczyła Dzienniki poufne Benjamina Constanta, Pamiętniki zza grobu Chateaubrianda, Podróż do Hiszpanii Théophile’a Gautiera, Dzienniki Eugène’a Delacroix, Dziennik Jules’a i Edmonda de Goncourt, Listy do brata Vincenta van Gogha, Dziennik Jules’a Renarda, Dziennik intymny Henri Frédérica Amiela, Dziennik André Gide’a, Notatniki Camusa,  Antypamiętniki André Malraux…

Jeżeli czytanie i tłumaczenie – a to drugie stanowi przecież skrajną formę pierwszego – jest poniekąd rezygnacją z własnego życia i otwarciem na cudzy głos, to przekład dziennika byłby tej rezygnacji ostateczną i radykalną postacią. Godziny, tygodnie, lata spędzone na pieczołowitym przenoszeniu drgnień cudzej duszy z jednego języka na drugi. Poniedziałek – on. Wtorek – on. Środa – on. I tak do śmierci. Można sobie wyobrazić ekstremalny wariant tej sytuacji. Ktoś, zapewne niezgorzej sytuowany, spędza życie na zapisywaniu co dzień swych przygód, myśli i wzruszeń. Ktoś drugi – na ich tłumaczeniu. Joanna Guze ze swoim dorobkiem zbliżyła się do tej skrajności. Po cichu robiła to samo, co Witold Gombrowicz czynił z hukiem i pompą: wprowadzała ego do literatury polskiej. Tyle że było to ego (a właściwie ega) cudze. O sobie milczała – choć nie do końca.



*

Z pisarstwem Alberta Camusa, a ściśle ze świeżo wydaną Dżumą, Joanna Guze po raz pierwszy zetknęła się na paryskim stypendium w 1947 roku. Chociaż francuskiego uczyła się od kilku miesięcy, przełożyła na próbę fragment i posłała go do redakcji „Nowin Literackich”. Spóźniła się o włos: krakowski tygodnik właśnie drukował wyimek z tej powieści w przekładzie innej tłumaczki.



*

W gronie polskich stypendystów chłonących francuską kulturę w tużpowojennym Paryżu Guze nie była jedyną osobą, która dostrzegła Camusa. Rok przed nią początkujący prozaik Kazimierz Brandys przeczytał Obcego w ciągu jednej nocy i nad ranem zbudził żonę ze słowami: „Musisz to przetłumaczyć”. Maria Brandys na historię oślepionego słońcem mordercy zareagowała równie entuzjastycznie jak mąż. Po powrocie do Polski przystąpiła do tłumaczenia. Jakiś czas później fragment jej przekładu ukazał się w „Kuźnicy” wraz z komentarzem dobrze oddającym ducha epoki i linię pisma:
Camusowska filozofia osobowości jest produktem gnicia i równocześnie instrumentem zemsty kapitalizmu: skazany na śmierć, pragnie pociągnąć za sobą w niebyt człowieka, burząc jego wewnętrzną jedność psychiczną, autonomię jego świadomości. Dla nas Meursault powinien być ostrzeżeniem jako skrajny objaw kapitalistycznego antyhumanizmu. Tej koncepcji człowieka powinniśmy przeciwstawić jedynie dzisiaj ważną, jedynie realną – koncepcję człowieka społecznego.
– objaśniał poeta Stanisław Brucz, kierujący wówczas działem przekładów z francuskiego w Czytelniku. Właśnie w tym wydawnictwie miała się niebawem ukazać powieść Camusa.

Do publikacji nie doszło. Kiedy numer „Kuźnicy” z fragmentem Obcego opuszczał drukarnię, urzędniczka z ulicy Mysiej skończyła już recenzję dla swoich pryncypałów. „Cały sens egzystencjalizmu zamknięty jest w tej książce […]. Człowiek żyje wyłącznie w świecie swych wewnętrznych przeżyć, odczuwań, refleksji, wrażeń tworzących zamknięty krąg” – informowała w punkcie szóstym arkusza cenzorskiego („krótka treść, wzgl. problematyka książki”), by w ósmym („proponowane ingerencje”) podsunąć: „Do ingerencji nadaje się nie tylko sama książka, ale i cały system filozoficzny wraz z jego twórcami”. W punkcie dziewiątym zapadł wyrok: „Nie wydawać”.



*

Jesienią 1951 roku Camus opublikował Człowieka zbuntowanego, filozoficzny esej, w którym prześledził dzieje buntu w nowożytnej myśli Zachodu – od de Sade’a i Rousseau, przez Rimbauda, Dostojewskiego i rosyjskich anarchistów, po surrealizm. Bunt w ujęciu Camusa to postawa szlachetna i więziotwórcza. Jest sprzeciwem – najpierw wobec niegodziwego Boga lub panujących z jego nadania tyranów, a później – od dziewiętnastego wieku – wobec niesprawiedliwości świata wyzutego z transcendentnej sankcji etycznej. Jądro eseju stanowi jego trzecia część, zatytułowana Bunt historyczny. Camus bada w niej, w jaki sposób bunt ulega wynaturzeniu, i krok po kroku – od paryskich gilotyn, przez Hegla, Nietzschego, Marxa, Engelsa, Feuerbacha i Lenina – doprowadza do czystek, tortur, gułagu, NKWD. Oto skutki ubóstwienia Historii i ślepego zawierzenia jej wyrokom.

Niebezpiecznie było snuć takie rozważania w rozkomunizowanym Paryżu wczesnych lat pięćdziesiątych. Ton nadawali tam zaprzysięgli compagnons de voyage pokroju Louisa Aragona, Simone de Beauvoir, Paula Éluarda czy Elsy Triolet, a rząd dusz dzierżył Jean-Paul Sartre, który – jak to ujęła Marci Shore – wielu europejskim intelektualistom zastąpił Boga.

Jeszcze w połowie lat czterdziestych Camus w paryskich knajpach do wtóru z Sartre’em zachwycał się Faulknerem, a de Beauvoir zwierzał się ze swoich romansów. Planował wyreżyserować sztukę Sartre’a Przy drzwiach zamkniętych i zagrać w niej Garcina – postać, która wypowiada zdanie „Piekło to inni”. Te słowa okazały się dla Camusa prorocze.

Po publikacji Człowieka zbuntowanego renegata należało przykładnie ukarać. Pismo Sartre’a „Les Temps Modernes” rozpoczęło atak recenzją młodego publicysty Francisa Jeansona. Camus zareplikował listem otwartym skierowanym do Sartre’a, ten odpowiedział protekcjonalnym esejem. Wyszydzał w nim filozoficzną indolencję Camusa („z Heglem miałbym co najmniej tyle wspólnego, że żadnego z nas pan nie czytał”), a jego samego demaskował jako burżuja i hamletyzującego pięknoducha. List był tyleż zerwaniem przyjaźni, co anatemą. Nóż wbity przez Sartre’a docisnęła de Beauvoir, publikując Mandarynów, powieść z kluczem, w której wzorowany na Camusie reżyser teatralny Perron jest ucieleśnieniem hipokryzji. Dostała za nią Nagrodę Goncourtów.

„Cały Paryż uśmiechał się zjadliwie, kiedy na scenę wchodziła pewna wielka aktorka – to ona, kochanka Perrona – Camusa z Mandarynów” – wspominał Czesław Miłosz, który z bliska obserwował zaszczuwanie Camusa. Jego położenie rozumiał jak mało kto. Dobrze wiedział, jak to jest poczuć na twarzy plwociny kolegów. Chwilę wcześniej, uciekłszy z polskiej placówki dyplomatycznej w Paryżu, zerwał z warszawskim reżimem. Kiedy swoje pobudki wyłożył w tekście Nie, zamieszczonym na łamach „Kultury”, obelgami obsypano go zarówno w pismach krajowych, jak i emigracyjnych. W 1954 roku – tym samym, w którym we Francji wyszli Mandaryni – Kazimierz Brandys opublikował w „Kuźnicy” opowiadanie Nim będzie zapomniany. Jego bohaterem jest wyrachowany malarz Wejmont (postać wzorowana na przykrojonym do propagandowych potrzeb życiorysie Miłosza), który korzystając z pobytu na kongresie w Wiedniu, ucieka na Zachód. Miłosz odpowiedział na łamach „Kultury” Rozważaniami o środowisku zamkniętym, zestawiając Mandarynów z paszkwilancką nowelką Brandysa, a wsobny konformizm paryskiej kawiarni – z obyczajami reżimowych literatów w Warszawie.



*

Polityczna i kulturalna odwilż w Polsce połowy lat pięćdziesiątych umożliwiła druk współczesnych zachodnich autorów wcześniej w polszczyźnie nieobecnych lub obecnych śladowo: Becketta, Faulknera, Hemingwaya, a także Camusa.

Nie obeszło się przy tym bez komplikacji. Dżumę zapragnęła opublikować Irena Szymańska, legendarna wydawczyni związana z Czytelnikiem i PIW-em. Szykowała w PIW-ie – gdzie była wówczas redaktorem naczelnym – serię trzydziestu pięciu powieściowych arcydzieł dwudziestego wieku i w tej kolekcji postanowiła umieścić Camusa. Z wydawnictwa Gallimard dostała chłodną odpowiedź, że autor nie życzy sobie figurować w jednej serii z komunistą Louisem Aragonem. Trudno się dziwić, zważywszy na szykany i obelgi, jakie Camus od kilku lat znosił we Francji. Na Szymańskiej podobna przeszkoda nie robiła wrażenia. Z pomocą dwujęzycznego Jerzego Lisowskiego (na francuski tłumaczył m.in. Iwaszkiewicza i Schulza, na polski Sartre’a i Malraux) zredagowała list, w którym kurtuazyjnie zwróciła autorowi uwagę, że we Francji jego dzieła, tak jak książki Aragona, ukazują się w kolekcji Blanche. Czy Camus chciałby swoich polskich czytelników traktować inaczej niż francuskich? Autor ustąpił.

Tłumaczenie powierzono Joannie Guze. Gdy było gotowe, Camus poprosił wydawcę o maszynopis, a następnie zwrócił się do Józefa Czapskiego – był z nim zaprzyjaźniony – z prośbą o wskazanie polskiego pisarza, który mógłby ocenić przekład i sprawdzić, czy na ostatniej stronie nie wprowadzono żadnych ingerencji. Chodziło mu zapewne o końcowy akapit – mówiący o tym, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera – którego symboliczny sens mógłby nie przypaść do gustu cenzorom. Czapski zaoferował, że sam przejrzy przekład, razem ze swoją siostrą Marią, tłumaczką książek François Mauriaca i Antoine’a de Saint-Exupéry. Joannie Guze nie szczędził pochwał:
Pragnę zaznaczyć, że Pańska tłumaczka to osoba, którą z pewnością byłbym polecił jako tłumaczkę, gdyby mnie Pan zapytał o zdanie. To młoda, zdolna osoba, wykształcona i bardzo odważna, która broniła ludzi prześladowanych w mrocznym okresie historii, tłumaczka Baudelaire’a. Pewien jestem, że dołożyła wszelkich starań, by jak najlepiej przetłumaczyć Pański tekst, i na ile ją znam, to raczej dałaby się pokroić na kawałki, niż dopuściłaby do najdrobniejszego fałszerstwa.
Następnego dnia w postscriptum do tego samego listu dodał:
Przed wysłaniem tego listu razem z siostrą przeczytaliśmy może jakieś 10 stron tłumaczenia. To doskonała polszczyzna, i, co więcej, czuć w niej Pańską „aurę”. Ten sam tekst, czytany ponownie po cichu, wolny jest od górnolotności.Obiecuję, że w najbliższych dniach będziemy go czytać na głos równolegle z francuskim oryginałem i że następnie prześlemy go Panu.
Czapski, zawsze życzliwy i skory do przysług, nie chciał słyszeć o wynagrodzeniu. Camus przesłał mu w prezencie komplet Prousta z dedykacją, w wydaniu Plejady.



*

W pierwszej połowie 1957 roku Joanna Guze nawiązuje korespondencję z autorem. Zawiadamia go o planowanej na czerwiec edycji Upadku. Pisze, że tłumaczy Stan oblężenia – paraboliczną sztukę o narodzinach władzy absolutnej – a po niej zacznie zbiór opowiadań Wygnanie i królestwo. Telewizja chciała wystawić Stan oblężenia w wersji skróconej. Ona, uważając to za niedopuszczalne, odmówiła oddania przekładu. Czy słusznie? Camus odpisuje, że słusznie i – być może ujęty jej lojalnością oraz pochwałami Czapskiego – informuje ZAiKS, że w przyszłości chciałby wszystkie swoje książki powierzać Joannie Guze. Nastąpiło oficjalne pasowanie.

Wczesną jesienią tłumaczka przekazuje autorowi dalsze nowiny dotyczące Stanu oblężenia. Sztukę wystawi Krystyna Skuszanka w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. Guze z entuzjazmem pisze o młodej reżyserce i jej zespole, o brawurze, z jaką wybrali się do przemysłowego miasta, by dla robotniczej widowni grać klasyczny repertuar. List zawiera też wieści o planach przekładowych. Skończyła Wygnanie i królestwo i zamierza zająć się Człowiekiem zbuntowanym, ale PIW wzbrania się przed wydaniem tej książki. Guze chce tymczasem opublikować fragment w miesięczniku „Europa”, który ma się ukazywać od jesieni.

W okresie odwilży zakładano wiele pism, niektóre z nich  ukazują się do dziś. „Europę” zapragnęła powołać grupa warszawskich intelektualistów. Mieli po czterdzieści, czterdzieści kilka lat i kaca po stalinizmie, kiedy to wszyscy – jak ujął to jeden z nich – „flirtowali, względnie przespali się z partią”. Pismo miało odnowić zerwaną za stalinizmu nić między kulturą polską a zachodnioeuropejską. Fragment Człowieka zbuntowanego pasował na te łamy jak ulał.

Camus odpisał Joannie Guze:
estem Pani wdzięczny za to, że zechciała Pani łaskawie zająć się Człowiekiem zbuntowanym. Ta książka jest dla mnie ważna z wielu powodów i gdyby mogła dziś ukazać się w Polsce, miałbym, by tak rzec, poczucie spełnionego obowiązku. Pani będę to zawdzięczał i nie zapomnę o tym.
Wysłana z poślizgiem odpowiedź nie zastała adresatki w Warszawie. Korzystając z otwartych wreszcie granic, Joanna Guze wybrała się – dziewięć lat po powrocie ze stypendium – w podróż do Paryża. Była tam, kiedy w czwartek szesnastego października huknęło: Camus dostał Nobla.

Laureata zalała topiel: depesze, telefony, gratulacje, wywiady; przyjaciele, petenci, cmokierzy i zawistnicy. Joanna Guze, zawsze skora pozostać w cieniu, wahała się, czy go niepokoić. Zadzwoniła. Camus zaprosił ją do wydawnictwa Gallimard, gdzie miał swój gabinet.



*

– Ja wtedy dużo paliłam. On za każdym razem wstawał, obchodził stół i podawał mi ogień. Bardzo mi się spodobał. Rozmawiał ze mną nie o literaturze, tylko o mnie. Gdzie ja byłam w Rosji? Co ja tam widziałam? To był mężczyzna od kobiet, to się czuje w jego książkach – wspominała po latach.

W księgozbiorze Joanny Guze znalazłem Réflexions sur la peine capitale, wspólne dzieło Camusa i Arthura Koestlera, wydane właśnie w 1957 roku. Na stronie tytułowej widnieje niedatowana dedykacja: à Madame Joanna Guze en très reconnaissant hommage – Albert Camus. To z pewnością pamiątka ich jedynego spotkania.

Ona nie zdążyła jeszcze wrócić do Warszawy, on wyjechać do Sztokholmu, kiedy z Polski nadeszły hiobowe wieści. Drugiego listopada do redakcji „Europy” goniec przyniósł wymówienie dla całego zespołu. Decyzję o rozwiązaniu pisma podjął sam Władysław Gomułka.

Stało się jasne, że o wydaniu Człowieka zbuntowanego można zapomnieć. Guze przedstawiła Camusowi nowy plan: książkę opublikować u Jerzego Giedroycia w Paryżu. Oczywiście – pisała – lepiej byłoby w Warszawie, ale książki „Kultury” docierają do kraju i są czytane. Camus się zgodził, Guze zaczęła tłumaczyć. Pod koniec roku wysłała do pisarza jeszcze jeden list, niezwiązany z książkami:
Drogi Panie,Nie wiem, jaki jest zwyczaj we Francji; u nas w wigilię Bożego Narodzenia, kiedy wzejdzie pierwsza gwiazda, życzymy sobie, by każdy był dobry i szczęśliwy w nadchodzącym roku i ofiarowujemy sobie bożonarodzeniowy opłatek. To się nazywa łamać się opłatkiem. A kawałki opłatka zachowujemy dla przyjaciół, których przy nas nie ma. Później zapalamy świeczki na choince, niektóre w ich intencji. Moja córka zapaliła Pańską, a oto opłatek, który dla Pana odłożyłyśmy. Przesyłam go Panu wraz z mymi najlepszymi życzeniami.
Czy sama była w następnym roku dobra i szczęśliwa – nie wiadomo. Na pewno umordowała się nad Człowiekiem zbuntowanym, o czym pisała Giedroyciowi („tekst bardzo trudny, nic bardziej opornego nie robiłam w życiu”), nadmieniając przy tym, że wszystkie listy redaktora do niej są kontrolowane. Maszynopis przekazała do Maisons-Laffitte – może przez zaufaną osobę, może osobiście, podczas letniej wizyty w Paryżu – i na jesieni 1958 roku Człowiek zbuntowany wyszedł w serii Biblioteka „Kultury”. Bez nazwiska tłumaczki.

Wolę, by o sprawach związanych z przekładem Człowieka zbuntowanego nie wiedział nikt prócz Pana i redaktora „Kultury”, któremu wyjaśniłam już, oddając tekst, że nie będę go mogła podpisać. […] – pisała do Camusa w liście dla bezpieczeństwa nadanym z Paryża. – Nie muszę Panu mówić, jak bardzo zależy mi na wydaniu Człowieka zbuntowanego, ani zapewniać Pana, że dołożyłam wszelkich starań, by moje tłumaczenie było uczciwe, o ile nie dobre. Proszę tylko, by zechciał Pan łaskawie zrozumieć moje racje: gdy żyje się w kraju, gdzie ostatnie słowo należy zawsze do cudzoziemskich siepaczy, trzeba mieć to na uwadze.



*

Ile w rzeczywistości ryzykowała? Jeszcze dwa lata wcześniej pismo zamieściło, pod nazwiskiem, przedruk jej artykułu o finansowej niedoli polskich malarzy sztalugowych. Nic się wtedy nie stało. W okolicach Października Giedroyc jawnie konferował przez telefon z redaktorami „Europy”. Ale już na początku 1958 roku – czyli przed wydaniem Człowieka zbuntowanego w Paryżu – za współpracę z „Kulturą” aresztowana została Hanna Szarzyńska-Rewska. Skazano ją na trzy lata, wyszła po jedenastu miesiącach. W lutym 1962 roku przed warszawskim sądem stanęła Anna Rudzińska, oskarżona o tłumaczenie dla Giedroycia książki amerykańskiego socjologa. Wcześniej Służba Bezpieczeństwa śledziła ją, przejmowała jej listy i założyła jej podsłuch na telefon.

Szansę na druk zakazanej książki przyniosło następne odprężenie polityczne. Za wczesnego Gierka, w 1971 roku, PIW wydał Eseje Camusa, a w nich – obok Mitu Syzyfa, Dwóch stron tego samego, Listów do przyjaciela Niemca i Notatników – wybór z Człowieka zbuntowanego. „Wybór”, jak wiedzieli peerelowscy czytelnicy, zbyt często bywał eufemizmem dla słowa „cenzura”. Tak było i tym razem: z książki zniknęła w całości część Bunt historyczny, zawierająca polemiczne odczytanie Marxa i Feuerbacha. Kilka lat później, z nastaniem drugiego obiegu, książkę Camusa zaczęły z zapamiętaniem drukować oficyny podziemne: poza cenzurą wyszło co najmniej sześć wydań. Pierwsza pełna legalna krajowa edycja ukazała się po upadku komunizmu.



*

Zwrot polityczny u schyłku lat pięćdziesiątych pogrążył Człowieka zbuntowanego, ale wcześniej przez kilka lat Camus był w Polsce wszechobecny. Gazety drukowały fragmenty tłumaczeń, szkice, recenzje, sylwetki autora. W teatrach grano Kaligulę i Stan oblężenia. Ukazały się książki Dżuma, Wygnanie i królestwo, Obcy (nareszcie). Wyszedł też Upadek.

Jest to krótka powieść w formie wypowiedzianego na głos monologu. Nocą w amsterdamskiej spelunce „Mexico-City” mężczyzna przedstawiający się jako Jean-Baptiste Clamence przysiada się do anonimowego gościa, żeby opowiedzieć mu swoje życie. Był wziętym paryskim adwokatem, a specjalizował się w szlachetnych sprawach: pomagał tylko skrzywdzonym nieszczęśnikom. Celował w sportach, uprawiał filantropię, zażywał szacunku otoczenia, podobał się kobietom, był zamożny, zdrowy i przystojny, a przede wszystkim zadowolony z siebie. Pewnej nocy, przechodząc przez Sekwanę, minął wychyloną przez poręcz mostu dziewczynę. Po chwili usłyszał krzyk i plusk. Zamarł, nie ruszył z pomocą. Odtąd zaczyna się jego upadek. Clamence traci szacunek do siebie, przestaje widzieć go w oczach innych. Odkrywa, że jego szlachetność była pozą obliczoną na poklask i samozadowolenie. Trajektoria upadku doprowadza go do „Mexico-City”. Tam zostaje sędzią-pokutnikiem: wyznaje przed przygodnymi ludźmi swoje winy, by później przyjąć ich konfesje.

Nie brzmi to realistycznie, lecz nie o realizm tu chodzi. Czym jest więc Upadek? Fabularyzowaną antologią efekciarskich sentencji? Przypowieścią o tym, że – jak mówi ktoś w Braciach Karamazow – „każdy z nas jest winien za wszystko wobec wszystkich”? Historią o szukaniu wartości w świecie bez Boga? Zawoalowaną spowiedzią autora, który nie był w stanie dłużej dźwigać roli autorytetu moralnego?



*

Uważne oko dojrzy w Upadku odpryski konfliktu Sartre–Camus. Do kogo odnoszą się rozsiane tu i ówdzie zjadliwe kawałki o „naszych zawodowych humanistach”, którzy kochają pisać manifesty, przesiadywać w kawiarniach i rozprawiać o społeczeństwie bezklasowym? Ponoć w brudnopisie szpil było więcej, ale Camus je skreślił, nie chcąc zamieniać powieści w pamflet. Sartre’owi zresztą Upadek się spodobał. Literacka riposta przyszła skądinąd. Parę miesięcy po polskiej edycji Upadku Jarosław Iwaszkiewicz napisał opowiadanie Wzlot i opatrzył je dedykacją „Albertowi Camus”.

Wzlot, jak Upadek, jest knajpianym monologiem, tyle że snutym przez młodego budowlańca, który nocą w podwarszawskim barze, nad kolejnymi ćwiartkami czystej i talerzem serdelków, opowiada przygodnemu kompanowi swoje życie. Urodził się parę lat przed wojną, jej koszmary chłonął oczami dziecka. Matkę Sowieci wywieźli do Kazachstanu, brat zginął w Oświęcimiu, ojciec w lesie. Mały Romek (tak ma na imię narrator) kradł węgiel, szmuglował żywność, chlał wódę. Widział egzekucję dwóch Żydówek na stacji kolejki podmiejskiej („I zwaliły się tak, jak zawsze pada człowiek zastrzelony. Przecie nam, ludziom dwudziestego wieku, nie trzeba opowiadać, jak pada człowiek zastrzelony”), oglądał śmierć Polaków i Niemców. Rabował zwłoki, zaliczył szaber na Ziemiach Zachodnich, zabójstwo, więzienie. W jego opowieści wszystko, co mogłoby być piękne, wnet odsłania nikczemne oblicze. Finałem przyjaźni jest denuncjacja, miłości – skrobanka. Tytułowy wzlot to stan po wódce: wpierw upojenie, potem upiory.

Kto nowelistykę Iwaszkiewicza kojarzy z melancholią Panien z Wilka i Brzeziny, może być zaskoczony Wzlotem. Iwaszkiewicz odchodzi w nim od dotychczasowych klimatów swojej prozy, atmosfera i język są tu jak z wczesnego Hłaski. Podrzędna speluna, knajacki słowotok. I nagle w ten realistyczny świat, w robociarski bluzg autor wstawia ni w pięć, ni w dziewięć nawiązanie do Camusa. „Czytał pan taką książkę, że dziewczyna się z mostu rzuciła?” – pyta Romek swojego słuchacza.

Jest to aluzja wzięta z księżyca. Iwaszkiewicz zbyt dobrze znał świat swojego bohatera, żeby o tym nie wiedzieć. Był doświadczonym pisarzem, nie musiał się podpierać odwołaniami do francuskiego autora. By zasygnalizować polemikę z Camusem, wystarczyłyby tytuł, dedykacja i ironiczne użycie słowa „upadek” na początku utworu. Więc po co mu to było? Dlaczego świetne opowiadanie osłabił tanim chwytem? Może z furii. Może popisy Clamence’a obudziły w nim wściekłość tak głuchą, że gotów był popsuć swoją nowelę, byle choć raz – ustami narratora – splunąć na tokującego besserwissera z Upadku. „Smrodzik delikacik” – mówi o nim Romek.



*

Jesienne miesiące 1959 roku Albert Camus spędził samotnie w prowansalskim miasteczku Lourmarin, gdzie za honorarium noblowskie kupił sobie dom. Pisał powieść, unikał nowych propozycji artystycznych i zagranicznych zaproszeń. Na początku nowego roku planował wrócić do Paryża. Kupił bilet kolejowy, ostatecznie wybrał powrót samochodem w towarzystwie przyjaciela, Michela Gallimarda. Wczesnym popołudniem czwartego stycznia na prostej drodze za miastem Sens rozpędzony facel vega wpadł w poślizg i uderzył w przydrożny platan. Camus zginął na miejscu, Gallimard zmarł w szpitalu.



*

W następnych dekadach Guze kilkakrotnie wracała do Camusa, tłumacząc jego eseje, dzienniki i adaptacje teatralne. W 1994 roku we Francji ukazał się Pierwszy człowiek, nieukończona książka noblisty, opracowana przez jego córkę Catherine na podstawie manuskryptu znalezionego na miejscu śmierci. Dla tłumaczki był to nieoczekiwany prezent. Raz jeszcze dane jej było przełożyć powieść ulubionego autora. Pierwszego człowieka oceniła wysoko, przemawiała do niej autobiograficzna inspiracja Camusa.

„I pomyśleć – komentowała w liście do Jana Kotta – że gdyby pisał Pierwszego człowieka do końca, odarłby go z wszelkiego intymnego tonu (którego bał się przecież jak ognia) i wszelkiej confession, która nadaje cały sens tej książce”.

Wkrótce po przetłumaczeniu ostatniej powieści Camusa Guze wydała też autorską książkę, Camusowi właśnie poświęconą. Króciutki szkic, liczący sześćdziesiąt dziewięć stron, nosi tytuł Albert Camus: los i lekcja. O Pierwszym człowieku napisała:

„Oto ja i moi, i moja ziemia, i ci, których kochałem, oto z czego się wziąłem, czemu siebie zawdzięczam, bez czego byłbym niczym. […] Prawda własnego życia, wolna od wszelkich metafor, staje się nagle najkonieczniejsza. Z niej jest ta najbardziej osobista z książek Camusa”.

Pierwszy człowiek – dodawała – jest książką, „w której [Camus] odsłaniał się jak w żadnej innej; nie do końca, ale może dobrze, że nie do końca, bo nie bardzo wiadomo, co ma pozostać jawne, a co ukryte w ludzkim życiu”.

„Prawda własnego życia… nagle najkonieczniejsza”… Los i lekcję Guze opublikowała w 2004 roku, na pięć lat przed śmiercią. To jej ostatnia książka. W tym samym okresie napisała jedyny tekst autobiograficzny, Lwów i od Lwowa na wschód, wojenne wspomnienia o pobycie w Związku Radzieckim. Nadszedł wreszcie czas w jej życiu, żeby powiedzieć: ja. Odsłonić się – choć nie do końca.