Blueprints
Filip Springer
Warszawa
Przyczółek Grochowski
Czasami wyobrażam sobie, jak tu przychodzi. Wysiada z autobusu przy pawilonie. Ma laskę i futrzaną czapkę. Jest zima. Tak to sobie wymyślam. Idzie ostrożnie alejką obok biblioteki, potem mija przedszkole. W labiryncie zaparkowanych byle jak samochodów szuka cierpliwie przejścia. Nic nie mówi, po prostu patrzy. Pociąga nosem, jest mróz. Śnieg skrzypi pod nogami.
Przechodzi pod blokiem i zanurza się w ciszy. Patrzy na piaskownicę zamienioną w kwietnik. Wyschnięte badyle sterczą z ziemi.
Wyobrażam sobie, że jest sobota i ludzie na Przyczółku szykują się do obiadu. Na galeriach pachnie domowym jedzeniem, słychać brzęk naczyń, dudnienie telewizorów. On zatrzymuje się co kilkanaście metrów i bacznie obserwuje. Czasem chrząka. Potem powoli wchodzi na drugie piętro i galerią dociera pod moje drzwi.
Wyobrażam sobie, że profesor Oskar Hansen puka do mojego mieszkania na Przyczółku Grochowskim w Warszawie. Ja otwieram, a on wtedy mówi:
– Dzień dobry, dostałem pański list. Przyszedłem wytłumaczyć. Wszystko się panu pomieszało.
A potem wchodzi.
Wyobrażam sobie to wszystko, bo tak by było o wiele łatwiej.
Pierwszej nocy na Przyczółku Grochowskim nic mi się nie przyśniło. Można by więc uznać, że to takie miejsce, w którym sny są niemożliwe. Piekło.
Telefon od mieszkańca:
– Znalazłem w skrzynce pana ulotkę. Pan pisze o Przyczółku. A co to, nie widać? Oczu pan nie ma? Taki teren między Saską Kępą a Grochowem poszedł na zmarnowanie. Dobrze, że oni posnęli i już ich nie ma, przynajmniej nikomu krzywdy nie zrobią. Ja panu tyle mogę powiedzieć, żeby pan swojego i ludzi czasu nie tracił i znalazł jakiś inny temat. Tyle rzeczy jest do opisania, a pan się akurat najgorszym osiedlem w Warszawie zajął.
List od mieszkanki, podpisała się jako Bożena:
„Mieszkam na Przyczółku Grochowskim od czterdziestu lat. Uważam, że jest to jedno z bardziej nieudanych architektonicznie osiedli. Zarówno wygląd zewnętrzny, jak i rozkład mieszkań pozostawia wiele do życzenia. Ktoś zaprojektował galeriowiec, ale zapomniał, że klimat w Polsce trochę różni się od klimatu we Włoszech. Między blokami hula wiatr i mijają się cugi, sypiąc kurzem w okna i w oczy. Rozkład mieszkań jest tragiczny. W mieszkaniu pięćdziesiąt sześć metrów kwadratowych łazienka ma dwa metry kwadratowe, kuchnia trzy metry kwadratowe (sto czterdzieści centymetrów szerokości), a po kój mierzy dwa metry na siedem. Jedynym plusem jest położenie osiedla niedaleko dwóch jeziorek oraz duża ilość zieleni. Przez wszystkie te lata, kiedy tu mieszkam, uważam, że osoby, które są autorami tego projektu, powinny również tu mieszkać. Za karę”.
Zofia Hansen: Pan tam mieszka? Naprawdę? Straszny pomysł. Bardzo panu współczuję.
Przyczółek grywał w filmach. Zawsze był szarym tłem dla szemranych intryg. Ostatnio wystąpił w serialu Bulionerzy.
Czteroosobowa rodzina mieszka w jednopokojowej klitce. Rodzice na rozkładanej wersalce, prawie dorosłe dzieci na jakichś
łóżkach polowych czy Bóg wie czym. Jedno głośniej chrapnie, wszyscy się budzą. Przez ścianę mają wrednych teściów. Piętro niżej sąsiadkę, która stukaniem w kaloryfer wyraża niezadowolenie. Rozpacz albo śmiech przez łzy. W konkursie zorganizowanym przez producenta kostek rosołowych wygrywają fortunę. Przyczółek jest piekłem, z którego uciekają do nieba.
– Tu się nawet nie da umrzeć z godnością – słyszę na Bracławskiej – bo nie ma jak z mieszkania trumny wynieść. Czekają z nią na dole. Grabarz zawija trupa w prześcieradło i przerzuca sobie przez ramię. Sama widziałam. Znoszą człowieka, a ręce mu jeszcze dyndają. Bez godności, ale inaczej się nie da. No i z tych samych powodów wszystkie meble, jakie się kupuje, muszą być składane.
Moje też są. Kupuję regał na książki i biurko. Proszę w sklepie, żeby mi to przywieźli. Kilka dni później stoję w oknie i obserwuję, jak samochód z moimi meblami kluczy po osiedlu. Goście w szoferce mają obłęd w oczach. Do moich drzwi pukają godzinę później.
– Co za debil projektował ten blok? Przez całe osiedle te klamoty ciągnęliśmy – pytają, ale chyba nie chcą usłyszeć odpowie dzi. Ja się z nią jakoś nie wyrywam.
Ja: Nigdy nie żałowaliście?
Zofia Hansen: Oskar nie, bo on był twardy i nie zmieniał zdania, ale ja się szalenie denerwowałam, nie spałam po nocach, ilu my ludzi tam unieszczęśliwiliśmy! Katastrofa.
Dokładnie osiem tysięcy trzysta osób w dwa tysiące trzystu trzydziestu mieszkaniach. Dwadzieścia trzy bloki połączone galeriami meandrują na długości półtora kilometra. To jeden z najdłuższych budynków w Polsce.
Andrzej Osęka w wywiadzie udzielonym Adamowi Mazurowi:
„Czworokątna zabudowa w stylistyce modernistycznej ma wszystkie wady dziewiętnastowiecznej kamienicy mieszkalnej owiniętej wokół podwórka-studni” .
To akurat wierutna bzdura.
Litania zarzutów zaczyna się tu od kuchni, których okna wychodzą na ciemne galerie. Sam mam taką. Potem idą metraże mieszkań (śmieszne), ściany (za cienkie), szpary w ścianach (za szerokie), kąty (rzadko proste, częściej dowolne), galerie (że zimno, że śnieg, że woda, że solą się nie da posypać, bo od razu wszystko rdzewieje). Na końcu, a przed „amen”, że osiedle zaprojektowali ludzie, którzy najprawdopodobniej nie zakładali istnienia zła.
– Bywało, że rodzina poszła do kościoła na Pierwszą Komunię, wracali i nie mieli na czym gości posadzić, bo im złodzieje wyczyścili mieszkanie nawet z krzeseł – mówi Joanna Siwek, mieszkanka Przyczółka od 1971 roku. – Nam dwa razy samochód okradli, a raz po prostu ukradli. To byli ludzie stąd. Potem jak kupowaliśmy, to córka nam kazała wsiadać, opuścić szyby i powoli objechać osiedle ze trzy razy, zatrzymując się to tu, to tam. Kto miał zobaczyć, to zobaczył, że samochód jest tutejszy, i już nie ruszali. Mieliśmy spokój.
Przyczółek rzeczywiście zaprojektowany jest w taki sposób, jakby na świecie nie było przestępców. Pełno tu załomów, ciemnych zaułków, uskoków i nisz. Do mieszkań na parterze można wejść przez zwykłe drzwi balkonowe, do kuchni – bez względu na piętro – przez okno wychodzące wprost na galerię. Ucieczka, jeśli tylko zna się drogę, też musi być banalnie łatwa. Wystarczy kilka razy zmienić kierunek w labiryncie galerii i klatek schodowych, by zmylić ewentualną pogoń. Z tych niewątpliwych walorów osiedla przez lata korzystali złodzieje. Kradzieże i rozboje były tu prawdziwą plagą przez całe lata dziewięćdziesiąte i początek dwutysięcznych. Dlatego mieszkańcy postanowili Przyczółek zamknąć dla obcych. W poprzek galerii łączących wszystkie bloki stanęły kraty, a nawet mury.
Andrzej Gołowin, na Przyczółku od czterdziestu lat: Kraty zapewniają spokój. Złodziej nie może wejść z jednej strony, a uciec z drugiej. Musi skorzystać z jednej z dwóch klatek. Łatwiej go złapać albo chociaż zobaczyć. Dzięki kratom ludzie znali swoich i umieli rozpoznać obcych. I nikt nieznajomy z telewizorem już nie wyszedł.
– Ale jak to się działo, że oni się poznawali dzięki kracie w poprzek galerii? – pytam.
– Też się nad tym długo zastanawiałem. Ludzie mieli psy i z nimi spacerowali. Odprowadzali też dzieci do szkoły czy przedszkola, chodzili do sklepu i stali tam w kolejce. To są wszystko miejsca, w których można się poznać.
– I co ma do tego krata?
– Potem wracali razem i wchodzili na piętro jedną z tych dwóch klatek, a nie jak popadnie.
– Może wygodniej by im było wchodzić, jak popadnie? Przecież tak to zostało wymyślone.
– To kwestia przyzwyczajenia. My możemy sobie tu dyskutować, ale to ja byłem świadkiem, jak pod moim blokiem młodzi bandyci, chyba po jakichś narkotykach, wskakują na samochody, wybijają w nich szyby. Czysty wandalizm. Żeby chociaż coś ukradli! To nie byli chłopcy stąd. Oni tu przyszli z drugiego końca osiedla.
– Ale co ma do tego krata w poprzek galerii? Skakali na par kingu. Z kratą czy bez kraty mogli sobie przyjść, skąd chcieli.
– Nie, proszę pana, jakby były kraty w galeriach, to oni by się bali.
– Czego?
– Nie wiem, ale by się bali. Ludzie są zdolni do takich rzeczy tylko w środowisku, w którym nikt ich nie zna. Ale ja nie fetyszyzuję tych krat, w ogóle uważam, że w Warszawie jest jakiś problem z grodzeniem, że wszędzie te płoty. Widziałem w życiu kilka takich miejsc, gdzie nie było krat ani żadnego ogrodzenia, ale jak się podeszło za blisko, to spod ziemi wyrastał sympatyczny ochroniarz i pytał, czego lub kogo się tam szuka.
– Ale może nie trzeba zakładać, że wszyscy, którzy się zbliżają, są źli? Ciągle by nam wtedy wyrastali spod ziemi jacyś panowie pytający, dokąd idziemy.
– Ja panu powiem – te wszystkie idee o wolności to głoszą ludzie, którzy mieszkają w strzeżonych osiedlach otoczonych murem. I pilnują ich uzbrojeni strażnicy. A tu jest życie, z którym trzeba sobie radzić.
O te kraty pytam jeszcze w Spółdzielni Mieszkaniowej „Przyczółek Grochowski”.
– Jakby pan napisał na nas takie pismo do straży pożarnej albo Inspektora Nadzoru Budowlanego, że te kraty nadal tam są i stwarzają zagrożenie, to ja bym pana ozłocił – zwierza mi się Marek Wilczyński, odpowiedzialny w spółdzielni za sprawy techniczne. – Bo ludzie się uparli, że to im pomaga utrzymać bezpieczeństwo, i im się do rozumu nie przemówi. Świat się, proszę pana, zmienił, na Przyczółku też, ale niektórzy, zdaje się, tego nie zauważają. Protesty robią, listy piszą. Więc jakbym dostał taki nakaz od strażaków, że mam te kraty zlikwidować, to już bym nie musiał z ludźmi dyskutować. Pokazałbym, że polecenie dostałem na papierze, i trzeba ciąć, bo jak nie, to każą płacić karę.
Śmiejemy się, że jest to jakieś rozwiązanie. Po kilku dniach Wilczyński dzwoni:
– Chciałem się tylko przypomnieć w sprawie tych krat. Pan by napisał, a my byśmy zdjęli i byłoby w końcu po kłopocie.
Zofia Hansen: Takie żeśmy sobie tam społeczeństwo zaprojektowali.
Mówi profesor Wiktor Gutt, student Oskara Hansena: Przypadek sprawił, że obejrzałem materiał filmowy, który konfrontował Hansena z mieszkańcami osiedla Przyczółek Grochowski. A to przecież jedna z nielicznych jego realizacji. Mieszkańcy w tym filmie byli jak na owe czasy bardzo szczerzy. I szalenie wkurzeni. Tam były wręcz inwektywy pod adresem profesora. To była bardzo dramatyczna rozmowa, prawdziwa konfrontacja. Mieszkańcy mówili, że czują się oszukani i że to skandal. Profesor spokojnie i rzeczowo tłumaczył swoje założenia. Było widać, że on i oni są na dwóch zupełnie różnych biegunach rzeczywistości. Bardzo to wszystko było frapujące, ja wtedy właśnie dowiedziałem się o istnieniu człowieka, który nazywał się Oskar Hansen. I postanowiłem go poznać.
W 2005 roku ukazuje się książka Oskara Hansena pod tytułem Ku Formie Otwartej. Do problemów Przyczółka Grochowskiego odnosi się w niej w ten sposób:
„Nie ma już czasoprzestrzeni społecznej, o której mówiłem […]. Kraty w poprzek uliczek przerwały jej funkcjonalno-poznawczą ciągłość, a ogrodzenia z siatek i żywopłotów «prywatnych» przydomowych ogródków zniszczyły z trudem wygospodarowaną wolną, rekreacyjną przestrzeń społeczną. […] Kraty, «płoty» podzieliły zintegrowaną, przyjazną człowiekowi przestrzeń na nieprzyjazną, zdezintegrowaną, budzącą wśród mieszkańców wzajemną niechęć i źle wychowawczo oddziałującą” .
W tej ostatniej publicznej wypowiedzi profesor proponuje, by uciążliwości, na które skarżą się mieszkańcy, rozwiązywać niedostępnymi kiedyś sposobami. Hałas dobiegający z galerii można wytłumić, używając mat dźwiękochłonnych, trzaskanie drzwiami ukrócić dzięki fotokomórkom i samozamykaczom, zaglądaniu do mieszkań z galerii zapobiec, montując jednostronnie przejrzyste szyby, a z wandalizmem rozprawić się z pomocą firmy ochroniarskiej.
„Uciążliwości, które przykładowo wymieniłem, nie usuwa się kratami w poprzek przejść” – kończy profesor.
Lucjan Nowicki, przez wiele lat członek rady osiedla, dziś w komisji rewizyjnej spółdzielni. Zaprasza na dyżur. Możemy porozmawiać.
– Bo to wszystko się sprawdza, jak ktoś tych wszystkich ludzi trzyma krótko za uzdę – taki Anioł. Pamięta pan Alternatywy 4? A u nas żadnych Aniołów nie ma i nigdy nie było.
I jeszcze Oskar Hansen w ostatnim wywiadzie: „Ludzie przyszli na Przyczółek z założonymi już okularami i dostali co innego, niż się spodziewali. Zostali wyprowadzeni w pole, bo niestety ich marzenia się nie spełniły. Czy to oznacza jednak, że architekt nie powinien proponować czegoś lepszego niż to, do czego człowiek przywykł? To jest podstawowe pytanie. To jest przede wszystkim pytanie moralne” .
Paryż
Na Trocadéro zakutani w szaliki kolesie wypuszczają w noc kolorowe bączki, licząc, że sprzedadzą je tym, którym spadną one na głowę. Nikt tego nie kupuje, wszyscy patrzą tylko, jak niebieskie świetliki lecą z buczeniem prosto w niebo. Potem każdy odchodzi w swoją stronę, mimo że tamci nawołują i przekonują. Jest zimno i wieje wiatr, przełom października i listopada.
Dzień później na Concorde hałas i słońce, jacyś ludzie, ładne dziewczyny patrzą tylko przed siebie. Przypominam sobie, jak pisał:
„Kiedyś dotarliśmy z Leszkiem na środek placu de la Concorde. Było późne popołudnie. Staliśmy tyłem do Tuileries, otoczeni mrowiem samochodów okrążających plac, zafascynowani ekspozycją wielkiej liczby ruchów jednoczesnych na tle wznoszącej się płaszczyzny Champs-Élysées. Zachodzące słońce ujęte w ramy L’Arc de Triomphe, oświetlające każdy pojazd, czyniło z tego szalenie mocne, spójne widowisko, jak potoki płynącej lawy. Wydawało się nam, prowincjuszom, że stoimy w centrum współczesnego świata” .
Też tak tu mam. Muszę zamykać oczy, bo wszystko jest zbyt jasne i zbyt duże. I to poczucie, że nie jestem stąd i że to widać.
A raczej, że jestem stamtąd. Przecież różnica nie jest dziś tak wielka jak wtedy. Jemu, gdy prosił o coś do picia, stawiali na stole butelkę wódki, bo myśleli, że dzicy Polacy piją tylko to. W chińskiej restauracji nie rozpoznał przypraw i gdy przesadził z czymś pikantnym, myślał, że na trwałe uszkodził sobie język. To poczucie nieprzystawalności musiało być większe niż teraz. Ale nawet dziś jest dojmujące.
Do Paryża przyjeżdża po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że ma rację. Ogłoszenie o stypendium rządu francuskiego dla młodych architektów zobaczył na tablicy informacyjnej, tej samej, przy której po raz pierwszy rozmawiał z Zosią. Złożył papiery, choć nie liczył na sukces – nie był w żadnej młodzieżowej organizacji, a do tego nie wiedział, ile z partyzanckiej przeszłości przyjechało za nim do Warszawy. Ku własnemu zdumieniu dostał się. Pomogła mu Krystyna Bierut, dobra znajoma Zosi z czasów okupacji. Gdy się dowiedział, od razu wysłał do niej depeszę z informacją, kiedy przyjeżdża. Akurat była na wakacjach w Paryżu. Dla oszczędności podpisał się tylko imieniem. W ambasadzie myśleli, że to sam Oskar Lange informuje młodą Bierutównę o swojej wizycie. Na dworzec podstawili samochód
i delegację z kwiatami. 1 października 1948 roku wysiadł na Gare de l’ Est i oto jest.
Teraz jednak traci rezon. Siedzi przy stole, na którym leżą dwa niewielkie prostopadłościany. Oskar ma je ustawić w taki sposób, żeby stały jak najbliżej siebie, ale by każdy z nich był ciągle odbierany jako oddzielna forma. Trochę egzamin, ale trochę też doświadczenie. Ustawia klocki i czeka. Do stołu podchodzi Pierre Jeanneret, wieloletni współpracownik i kuzyn samego Le Corbusiera. Nie wygląda na nikogo wielkiego, jest drobny i niski, raczej milczący, dość surowy w obyciu. Niewielką linijką coś tam mierzy, ogląda kompozycję z kilku stron i kiwa potakująco głową. Oskar zostaje przyjęty.
Tego Jeannereta podpowiada mu Jerzy Sołtan, który od 1945 roku pracuje u Le Corbusiera.
– Do nas lepiej nie przychodź, bo będziesz oglądał tylko jego plecy. Idź do Jeannereta – mówi Oskarowi, gdy ten pyta, którą pracownię wybrać na praktykę.
Mieszka w hotelu L’ Epoque na rue SaintCharles w dzielnicy Grenelle. Nie spędza w nim jednak zbyt wiele czasu, chce poznać miasto. Zachwyca go paryskie metro, szczególnie jego „koślawa, pozornie przypadkowa, nieporadna miejscami forma” . Wydaje mu się prawdziwa, wręcz organiczna. Miasto z początku zdaje się go jednak przytłaczać swym ogromem. Przez pierwszych kilka tygodni nie może się w nim odnaleźć. W jednym z listów do Zofii pisze:
„Chcę ci przekazać Paryż taki, jaki jest, a nie taki, o jakim śniłem. Potężny i kameralny, przesadnie wrażliwy, uprzejmy i brutalny, przeładowany i samotny, radosny i smutny. Dopingujące się przeciwieństwa. Obok wspaniałych dzieł sztuki – najohydniejsze, lepkie, niesmaczne kicze” .
W stołówce przy bulwarze Saint-Germain poznaje rzeźbiar kę Alinę Szapocznikow i przyszłego historyka sztuki Ryszarda Stanisławskiego, malarzy Ludwikę Pinkusiewicz (Lutkę Pink), Kazimierza Zielenkiewicza, Jerzego Kujawskiego i przede wszystkim Lecha Kunkę, który, jak się okazuje, mieszka w tym samym hotelu co Oskar. Wkrótce wspólnie wyprawiać się będą na całodniowe eskapady do paryskich muzeów. Zwiedzają zwykle osobno i niezależnie, dużo szkicują i notują. Od czasu do czasu spotykają się tylko, by wymienić uwagi, potem znów rozchodzą się w swoje kąty. Najwięcej czasu spędzają w Musée de l' Homme w Paryżu. Wychodzą dopiero wypraszani przez strażników. Potem godzinami dyskutują. Kunka przerasta Hansena wiedzą z zakresu historii sztuki, czasami robi mu wręcz wielogodzinne wykłady. Wędrując razem po ulicach Paryża, nie mogą się nadziwić uśmiechniętym twarzom przechodniów. Oskar wspomni to po jakimś czasie tak: „ Z czasem uświadomiliśmy sobie, jak jesteśmy smutni, jak smutna jest polska ulica” .
Czasu na wszystkie wielkomiejskie przyjemności nie mają jednak zbyt wiele, bo dni wypełniają im obowiązki stypendystów. Oskar szlifuje swój francuski na kursach dla Polaków w Alliance Française, sporo czasu zajmuje mu też praca u Jeannereta. Mistrz jest wymagający, ale serdeczny. Jako pierwsze zleca Oskarowi wykonanie rysunków perspektywicznych do pro jektu domu o stelażu aluminiowym. Ten postanawia umieścić w nich na pierwszym planie blond dziewczynę z warkoczem. Jej znaczenie jest czysto kompozycyjne, sylwetka ma wprowadzać widza w obraz. Jeanneretowi rysunki się podobają, mówi Oskarowi, że widać po nich, że zrobił je Polak. Inne zdanie ma klientka. Gdy Jeanneret pokazuje jej szkice, kobieta wpada w szał i wychodzi, trzaskając drzwiami. Pracownia traci zlecenie.
Wizyty w muzeach sprawiają, że Oskar coraz poważniej zaczyna myśleć o malarstwie. Rozmawia o tym z Lechem Kunką, wspólnie wpadają na pomysł, by odwiedzić pracownię Fernanda Légera. Mistrz nie tylko ich przyjmuje, ale także zgadza się, by odbyli u niego dłuższą praktykę. Oskar z duszą na ramieniu idzie z tym pomysłem do Pierre’a Jeannereta. Ten, gdy dowiaduje się, że chodzi o Légera, kiwa tylko przyzwalająco głową. Odtąd trzy dni w tygodniu Oskar będzie spędzał nad deską kreślarską w pracowni przy rue Jacob, a dwa pozostałe przed sztalugą w atelier przy placu Pigalle.
„Od Légera dowiedziałem się, że malarstwo nie musi być męką, że może być przyjemnością, piękną przygodą, a nie katownią jak dla Van Gogha” – wyzna po latach.
Niesieni entuzjazmem Kunka i Hansen postanawiają iść za ciosem i odwiedzić innych wielkich mistrzów. Jest ich przecież w Paryżu niemało. Udaje im się zajrzeć do pracowni Victora Braunera, Auguste’a Herbina czy Alberta Magnelliego. Gdy temu ostatniemu zwierzają się, że w jego obrazach dostrzegają elementy czasoprzestrzeni, malarz robi wielkie oczy ze zdziwienia. Wszystkie te wizyty, choć niezwykle pouczające, wydają się niczym wobec niespełnionego marzenia o odwiedzeniu najważniejszej w tamtym czasie pracowni w Paryżu. Znajduje się ona w imponującej kamienicy przy rue Saint-Augustin. Na pierwszym piętrze rezyduje tam ten, którego obrazy znają już na pamięć – Pablo Picasso. Dwukrotnie zostają sprzed jego drzwi odprawieni z kwitkiem. W końcu postanawiają skorzystać z polskich kontaktów Picassa, które nawiązał podczas wizyty na Światowym Kongresie Intelektualistów we Wrocławiu. Jeden z tropów prowadzi do architektonicznego małżeństwa Syrkusów, okazuje się jednak nieskuteczny. Z pomocą przychodzi niezastąpiona Zofia. Poprzez daleką znajomą dowiaduje się, że Picasso w czasie pobytu w Polsce zajadał się torcikami wedlowskimi. Najwyraźniej bardzo przypadły mu do gustu, bo wspominał o nich w listach do polskich znajomych. Wkrótce do Paryża dociera przesyłka z Warszawy zawierająca stosowny liścik polecający i czekoladowy smakołyk od Wedla. Kunka i Hansen podejmują ostatnią próbę. Znów pukają do tak dobrze już im znanych drzwi. Informują, że mają przesyłkę, która ma być doręczona mistrzowi do rąk własnych. Zostają wpuszczeni i poproszeni o oddanie pakunku. Rozstają się z nim nie bez obaw, które jednak szybko rozwiewa pojawienie się w końcu korytarza samego Picassa. Malarz czyta list, a po tem obejmuje obu studentów przyjacielskim gestem. Prowadzi ich, nieprzytomnych ze szczęścia, w głąb pracowni. Długo rozmawiają. Oskar mówi, że chciałby zobaczyć portret syna Picassa w wózku, tłumaczy, że widział go tylko jako czarno-białą reprodukcję. Picasso się zgadza, spośród dziesiątek płócien stojących pod ścianami wybiera dokładnie to, o które chodzi. Oskar patrzy zachwycony, a zaraz potem pyta:
„Czy to, co pan maluje, nie powinno być realizowane w inny sposób? Widzę u pana to, co się nazywa czwartym wymiarem – czas. A pan ciągle robi dwuwymiarowe obrazy. Pan się męczy, miotając się bez przerwy między czterema bokami tradycyjnego obrazu”.
Picasso spogląda na Oskara zadziwiony i pyta:
– „ A czy pan maluje?
– Próbuję.
– Proszę mi przynieść jeden z pana obrazów ” .
Po kilku godzinach wizyta dobiega końca. Już tu nie wrócą. Oskar nie przyniesie swojego obrazu.
„ Z zaproszenia Picassa na drugie spotkanie nie skorzystałem z powodu mojej głupoty […]. Zdawałem sobie sprawę, że więcej wiem, niż umiem jako malarz” .
12 kwietnia 1949 roku Oskar Hansen obchodzi dwudzieste siódme urodziny. Pierre Jeanneret ma dla niego prezent. Zabiera go na kolację do kuzyna – Le Corbusiera. Oskar jest zaskoczony i zdenerwowany, przed każdym z wcześniejszych spotkań z mistrzami studiował ich dzieła. W ciągu kilku ostatnich miesięcy udało mu się wprawdzie zgromadzić wszystko, co napisał wielki Corbu, książki te stoją jednak na razie, czekając na przeczytanie. Dziś będzie musiał improwizować.
Mistrz czeka na nich w swoim mieszkaniu, towarzyszą mu żona i goszczący u nich przyjaciel ze Szwajcarii. Pod nogami plącze się szorstkowłosy jamnik. Siadają przy stole, piją kawę. Rozmowa toczy się o polityce. Oskar chłonie każdy detal z zaprojektowanego przez Le Corbusiera wnętrza.
„Uświadomiłem sobie, że oto widzę nowy świat, stworzony przez inne relacje przestrzenne. Zachwycałem się syntetycznością, jednoznacznością form i kompozycyjną klarownością ich zestawień: źródło światła to nie okno, a przeszklona płaszczyzna, białe beczkowe sklepienia dające światło odbite, granice «domu» to żywe ściany z kamienia i ekrany eksponujące obrazy, obszar mieszkalny to ciągła posadzka z modularnych kwadratów. Ogólne wrażenia ciągłości, jakby jednoprzestrzenność «domu»” .
Po kolacji Le Corbusier postanawia oprowadzić Oskara po domu, pokazuje mu swoje prace. Zatrzymuje się zwłaszcza przy pewnym płótnie wiszącym przy schodach. Każe Oskarowi przyjrzeć się całemu wnętrzu, a potem zdejmuje obraz ze ściany. Ten prosty zabieg zmienia atmosferę w całym pomieszczeniu.
„Obraz wisi tutaj po to, by uprzestrzennić wnętrze” – tłumaczy Le Corbusier.
„Nie uprzestrzennić, tylko ożywić” – poprawia go mimowolnie Oskar.
Potem idą do pracowni, Le Corbusier pokazuje mu niedokończony gobelin. Oskar jest zaskoczony i rozczarowany. Napisze:
„Szczerze mówiąc, zrobiło mi się przykro, że i On dał się opętać komercyjnej histerii, On, twórca «białych domów» z mego dziecięcego snu, współtwórca architektonicznego «puryzmu». Nie zgadzała mi się relacja pomiędzy humanistycznymi hasłami Le Corbusiera a przedmiotową rolą plastyki we wnętrzu jego mieszkania” .
Tuż przed końcem wizyty Le Corbusier wyciąga plik odbitek fotograficznych, na których widać różne stadia realizacji nieukończonej jeszcze Jednostki Mieszkalnej w Marsylii. Oskar przerzuca zdjęcia zachłannie, dopytuje o szczegóły. Muszą już jednak wychodzić. Obiecuje więc sobie, że jeszcze tego lata wybierze się do Marsylii, by zobaczyć Unité d’ Habitation na własne oczy. Z domu Le Corbusiera wychodzi z mieszanymi uczuciami.
Dopiero po wielu latach będzie umiał opisać ten konglomerat wrażeń. Opowie o tym w wywiadzie Hansowi Ulrichowi Obristowi:
„Przeczytałem i usłyszałem wiele rzeczy na temat Partenonu, Akropolu i tak dalej, ale kiedy pojechałem tam pierwszy raz, aby je zobaczyć, przekroczyło to wszelkie moje wyobrażenia. Zdałem sobie sprawę, że nie istnieją słowa, którymi można by to opisać. […] Nie mogłem odejść. Było to niewiarygodne doświadczenie czasoprzestrzeni: przy wschodzie słońca, w południe, wieczorem, kiedy ludzie nadchodzą, kręcą się wokół. […] Punkt odniesienia, którym mierzę Picassa, to Partenon, ponieważ jest on czymś, czego nie można pojąć bez zobaczenia tego na własne oczy. […]
Natomiast Le Corbusier jest jak Hagia Sophia. Czemu? Po nieważ wiele się spodziewałem po Hagia Sophia […] i tak samo wiele oczekiwałem od Le Corbusiera. Ale kiedy pierwszy raz tam pojechałem, nie znalazłem tego, czego się spodziewałem. Dopiero kiedy wróciłem później, rozpoznałem prawdziwą wartość tego wszystkiego […].
Picasso nauczył mnie rzeczy, które wiążą się z życiem, podczas gdy Le Corbusier był wielkim specjalistą, człowiekiem o wyjątkowych zdolnościach, może nawet geniuszem, ale nie dał mi tego co Picasso” .
Paryż w listopadzie, tak doskonały, że w niego nie wierzę. Znowu zimno, znowu ostre słońce. Gburowaty kelner w Dzielnicy Łacińskiej, księgarnie na bulwarze Saint-Germain, kawiarniane krzesła stojące wprost na chodniku, nie ma jak przejść. Sprzedawcy chińskiej tandety, używanych płyt z czasopism, sznurowadeł i miniaturowych paryskich budyneczków odlanych z przezroczystego plastiku. Wypatrują policjantów, gdy tylko ich zobaczą, zwijają swoje rozłożone na kartonach kramy i znikają. Rue Mouffetard, gdzieś tu mieszkał. Wspominał takich samych handlarzy, pewnie nie czarnych, może Algierczyków albo Arabów, zresztą nie wiem. Rozkładali towar na ulicy, trzeba było ich ostrożnie obchodzić, by czegoś nie podeptać. „Prawdziwa, spontaniczna Forma Otwarta, istny klejnot, istna czasoprzestrzeń” – mówił.
A potem już metro, jedno, drugie, trzecie. Facet śpiący na stojąco, kobieta z białym pieskiem, robię zdjęcie, wychodzi nieostro. Lotnisko w Beauvais, stoimy w kolejce do odprawy. Z bramki obok odlatują do Klużu w Rumunii. Zastanawiam się, jak to jest wracać stąd do Klużu.
Zastanawiam się, jak to było wtedy wracać stąd do Warszawy.
Bergamo
„Trudno mi uwierzyć, że twórca nowej architektury, współtwórca puryzmu szuka jej zhumanizowania przy pomocy tkanin – przedmiotów na sprzedaż. Cały tak zwany renesans tkaniny francuskiej uważam za ruch wywołany dla komercji, dla zbicia kapitału, w co wciąga się i wykorzystuje wielkich twórców. […] Architekci CIAM-u powinni temu przeciwdziałać i szukać humanizacji nowoczesnej architektury jej właściwymi drogami” – grzmi Oskar z mównicy, a słowa kieruje do tego, który kilka miesięcy wcześniej gościł go pod swoim dachem, częstował kolacją i pokazywał mu obrazy. Gdy Oskar kończy mówić, sala wybucha oklaskami. Słuchający do tej pory w milczeniu Corbu klaszcze wraz z innymi.
Zabrał go tu Pierre Jeanneret. A właściwie nie zabrał, ale zasugerował, by Oskar koniecznie wybrał się do Bergamo na VII spotkanie CIA M-u, posłuchać, co nowego mówi się tam o współczesnej architekturze. Oskar sugestię przyjął, choć na wyjazd zupełnie nie było go stać. Gdy dojeżdża do Włoch, nie ma grosza przy duszy. Śpi więc w parku, myje się w fontannie, je tylko pieczywo i winogrona. Gdy w przerwie między kolejnymi debatami Jeanneret narzeka na swój hotel i pyta, jak jemu się mieszka, Oskar odpowiada: „Udało mi się urządzić tanio i wygodnie”.
Z tym wystąpieniem trochę się jednak wyrwał, nie planował przecież przemawiać. Nie wytrzymał, słuchając Le Corbusie ra mówiącego o gobelinach i ich użyteczności w architekturze. Poprosił o głos, wszedł na mównicę, wygłosił, co myśli, a teraz schodzi półprzytomny i chyba nieświadomy tego, co się właśnie wydarzyło. On, Oskar Hansen, człowiek znikąd, w lekko wymiętej marynarce, który po zakończeniu tych obrad pójdzie spać na ławce w pobliskim parku, tych oklasków w ogóle nie słyszy. Kilka minut później Jacqueline Tyrwhitt proponuje mu udział w Letniej Szkole CIAM-u w Londynie. Oskar się zgadza, choć nie ma pojęcia, jak załatwi sobie zgodę polskich władz na wyjazd do Anglii.
Londyn
Pytają, czy zna angielski. Mówi, że nie. Pytają, ile ma lat. Odpowiada, że dwadzieścia siedem. Pytają, kiedy skończył architekturę. Mówi, że jest dopiero na trzecim roku. Po minach widzi, że mu nie wierzą. Mówią, że jest komunistycznym propagandzistą. Oskar nie wie, co im odpowiedzieć.
Oni to brytyjscy dziennikarze. Przyszli wysłuchać werdyktu jury oceniającego prace Letniej Szkoły CIAM-u w Londynie. Jest lipiec 1949 roku, Oskar całą tą Anglią zdążył się już zniesmaczyć.
Przyjechał spóźniony o prawie dwa tygodnie, bo brytyjska ambasada w Paryżu nie chciała mu wydać wizy. Na granicy, gdy zobaczyli jego tekturowy neseserek, od razu wzięli go na kontrolę. Paszport oglądali przez lupę. Pytali, dokąd i po co jedzie. A w liście, który dostał z Londynu, wszystko było czarno na białym. W końcu go puścili.
Spóźniony melduje się w szkole i dostaje zadanie projektowe. Może sobie wybrać – osiedle mieszkaniowe, biurowiec, węzeł komunikacyjny albo teatr. Wybiera osiedle. Pracuje sam, mimo że inni dobrali się w zespoły. Rysuje dziewięć białych budynków rozstawionych wokół „przestrzeni społecznej”. Tam umieszcza dwa przedszkola i ogólnodostępny park. Szkołę i pawilony handlowo-usługowe wyprowadza na zewnątrz, podobnie robi z ruchem samochodowym. Udaje mu się oddać pracę przed terminem. Ostatni wolny dzień poświęca na zwiedzanie Londynu. Głównie galerii i muzeów.
Gdy słyszy wynik jury, nie może uwierzyć własnym uszom. Dostaje wyróżnienie, od jurorów dowiaduje się, że to za dwukrotne zwiększenie gęstości zaludnienia na osiedlu przy zachowaniu jego „wysokich walorów użytkowych”.
Jego praca robi wielkie wrażenie na Erneście Nathanie Rogersie, który z miejsca proponuje mu asystenturę w Royal Institute of British Architects w Londynie. Drzwi do wielkiej architektury (i wielkich pieniędzy) zostają przed Oskarem Hansenem szeroko otwarte. On jednak postanawia wracać. Rogers jest zdumiony, pyta:
– Czy ty wiesz, co tam jest?
Oskar wie. Tłumaczy więc Anglikowi najprościej, jak potrafi:
– Tam są ruiny, tam czekają na mnie – mówi, a Rogers stuka się w czoło:
– To, co tu zaproponowałeś, tam jest nie do zrobienia. Ale tego akurat Oskar jeszcze nie wie.
Przyczółek Grochowski
Czasami wyobrażam sobie, jak tu przychodzi. Wysiada z autobusu przy pawilonie. Ma laskę i futrzaną czapkę. Jest zima. Tak to sobie wymyślam. Idzie ostrożnie alejką obok biblioteki, potem mija przedszkole. W labiryncie zaparkowanych byle jak samochodów szuka cierpliwie przejścia. Nic nie mówi, po prostu patrzy. Pociąga nosem, jest mróz. Śnieg skrzypi pod nogami.
Przechodzi pod blokiem i zanurza się w ciszy. Patrzy na piaskownicę zamienioną w kwietnik. Wyschnięte badyle sterczą z ziemi.
Wyobrażam sobie, że jest sobota i ludzie na Przyczółku szykują się do obiadu. Na galeriach pachnie domowym jedzeniem, słychać brzęk naczyń, dudnienie telewizorów. On zatrzymuje się co kilkanaście metrów i bacznie obserwuje. Czasem chrząka. Potem powoli wchodzi na drugie piętro i galerią dociera pod moje drzwi.
Wyobrażam sobie, że profesor Oskar Hansen puka do mojego mieszkania na Przyczółku Grochowskim w Warszawie. Ja otwieram, a on wtedy mówi:
– Dzień dobry, dostałem pański list. Przyszedłem wytłumaczyć. Wszystko się panu pomieszało.
A potem wchodzi.
Wyobrażam sobie to wszystko, bo tak by było o wiele łatwiej.
Pierwszej nocy na Przyczółku Grochowskim nic mi się nie przyśniło. Można by więc uznać, że to takie miejsce, w którym sny są niemożliwe. Piekło.
Telefon od mieszkańca:
– Znalazłem w skrzynce pana ulotkę. Pan pisze o Przyczółku. A co to, nie widać? Oczu pan nie ma? Taki teren między Saską Kępą a Grochowem poszedł na zmarnowanie. Dobrze, że oni posnęli i już ich nie ma, przynajmniej nikomu krzywdy nie zrobią. Ja panu tyle mogę powiedzieć, żeby pan swojego i ludzi czasu nie tracił i znalazł jakiś inny temat. Tyle rzeczy jest do opisania, a pan się akurat najgorszym osiedlem w Warszawie zajął.
List od mieszkanki, podpisała się jako Bożena:
„Mieszkam na Przyczółku Grochowskim od czterdziestu lat. Uważam, że jest to jedno z bardziej nieudanych architektonicznie osiedli. Zarówno wygląd zewnętrzny, jak i rozkład mieszkań pozostawia wiele do życzenia. Ktoś zaprojektował galeriowiec, ale zapomniał, że klimat w Polsce trochę różni się od klimatu we Włoszech. Między blokami hula wiatr i mijają się cugi, sypiąc kurzem w okna i w oczy. Rozkład mieszkań jest tragiczny. W mieszkaniu pięćdziesiąt sześć metrów kwadratowych łazienka ma dwa metry kwadratowe, kuchnia trzy metry kwadratowe (sto czterdzieści centymetrów szerokości), a po kój mierzy dwa metry na siedem. Jedynym plusem jest położenie osiedla niedaleko dwóch jeziorek oraz duża ilość zieleni. Przez wszystkie te lata, kiedy tu mieszkam, uważam, że osoby, które są autorami tego projektu, powinny również tu mieszkać. Za karę”.
Zofia Hansen: Pan tam mieszka? Naprawdę? Straszny pomysł. Bardzo panu współczuję.
Przyczółek grywał w filmach. Zawsze był szarym tłem dla szemranych intryg. Ostatnio wystąpił w serialu Bulionerzy.
Czteroosobowa rodzina mieszka w jednopokojowej klitce. Rodzice na rozkładanej wersalce, prawie dorosłe dzieci na jakichś
łóżkach polowych czy Bóg wie czym. Jedno głośniej chrapnie, wszyscy się budzą. Przez ścianę mają wrednych teściów. Piętro niżej sąsiadkę, która stukaniem w kaloryfer wyraża niezadowolenie. Rozpacz albo śmiech przez łzy. W konkursie zorganizowanym przez producenta kostek rosołowych wygrywają fortunę. Przyczółek jest piekłem, z którego uciekają do nieba.
– Tu się nawet nie da umrzeć z godnością – słyszę na Bracławskiej – bo nie ma jak z mieszkania trumny wynieść. Czekają z nią na dole. Grabarz zawija trupa w prześcieradło i przerzuca sobie przez ramię. Sama widziałam. Znoszą człowieka, a ręce mu jeszcze dyndają. Bez godności, ale inaczej się nie da. No i z tych samych powodów wszystkie meble, jakie się kupuje, muszą być składane.
Moje też są. Kupuję regał na książki i biurko. Proszę w sklepie, żeby mi to przywieźli. Kilka dni później stoję w oknie i obserwuję, jak samochód z moimi meblami kluczy po osiedlu. Goście w szoferce mają obłęd w oczach. Do moich drzwi pukają godzinę później.
– Co za debil projektował ten blok? Przez całe osiedle te klamoty ciągnęliśmy – pytają, ale chyba nie chcą usłyszeć odpowie dzi. Ja się z nią jakoś nie wyrywam.
Ja: Nigdy nie żałowaliście?
Zofia Hansen: Oskar nie, bo on był twardy i nie zmieniał zdania, ale ja się szalenie denerwowałam, nie spałam po nocach, ilu my ludzi tam unieszczęśliwiliśmy! Katastrofa.
Dokładnie osiem tysięcy trzysta osób w dwa tysiące trzystu trzydziestu mieszkaniach. Dwadzieścia trzy bloki połączone galeriami meandrują na długości półtora kilometra. To jeden z najdłuższych budynków w Polsce.
Andrzej Osęka w wywiadzie udzielonym Adamowi Mazurowi:
„Czworokątna zabudowa w stylistyce modernistycznej ma wszystkie wady dziewiętnastowiecznej kamienicy mieszkalnej owiniętej wokół podwórka-studni” .
To akurat wierutna bzdura.
Litania zarzutów zaczyna się tu od kuchni, których okna wychodzą na ciemne galerie. Sam mam taką. Potem idą metraże mieszkań (śmieszne), ściany (za cienkie), szpary w ścianach (za szerokie), kąty (rzadko proste, częściej dowolne), galerie (że zimno, że śnieg, że woda, że solą się nie da posypać, bo od razu wszystko rdzewieje). Na końcu, a przed „amen”, że osiedle zaprojektowali ludzie, którzy najprawdopodobniej nie zakładali istnienia zła.
– Bywało, że rodzina poszła do kościoła na Pierwszą Komunię, wracali i nie mieli na czym gości posadzić, bo im złodzieje wyczyścili mieszkanie nawet z krzeseł – mówi Joanna Siwek, mieszkanka Przyczółka od 1971 roku. – Nam dwa razy samochód okradli, a raz po prostu ukradli. To byli ludzie stąd. Potem jak kupowaliśmy, to córka nam kazała wsiadać, opuścić szyby i powoli objechać osiedle ze trzy razy, zatrzymując się to tu, to tam. Kto miał zobaczyć, to zobaczył, że samochód jest tutejszy, i już nie ruszali. Mieliśmy spokój.
Przyczółek rzeczywiście zaprojektowany jest w taki sposób, jakby na świecie nie było przestępców. Pełno tu załomów, ciemnych zaułków, uskoków i nisz. Do mieszkań na parterze można wejść przez zwykłe drzwi balkonowe, do kuchni – bez względu na piętro – przez okno wychodzące wprost na galerię. Ucieczka, jeśli tylko zna się drogę, też musi być banalnie łatwa. Wystarczy kilka razy zmienić kierunek w labiryncie galerii i klatek schodowych, by zmylić ewentualną pogoń. Z tych niewątpliwych walorów osiedla przez lata korzystali złodzieje. Kradzieże i rozboje były tu prawdziwą plagą przez całe lata dziewięćdziesiąte i początek dwutysięcznych. Dlatego mieszkańcy postanowili Przyczółek zamknąć dla obcych. W poprzek galerii łączących wszystkie bloki stanęły kraty, a nawet mury.
Andrzej Gołowin, na Przyczółku od czterdziestu lat: Kraty zapewniają spokój. Złodziej nie może wejść z jednej strony, a uciec z drugiej. Musi skorzystać z jednej z dwóch klatek. Łatwiej go złapać albo chociaż zobaczyć. Dzięki kratom ludzie znali swoich i umieli rozpoznać obcych. I nikt nieznajomy z telewizorem już nie wyszedł.
– Ale jak to się działo, że oni się poznawali dzięki kracie w poprzek galerii? – pytam.
– Też się nad tym długo zastanawiałem. Ludzie mieli psy i z nimi spacerowali. Odprowadzali też dzieci do szkoły czy przedszkola, chodzili do sklepu i stali tam w kolejce. To są wszystko miejsca, w których można się poznać.
– I co ma do tego krata?
– Potem wracali razem i wchodzili na piętro jedną z tych dwóch klatek, a nie jak popadnie.
– Może wygodniej by im było wchodzić, jak popadnie? Przecież tak to zostało wymyślone.
– To kwestia przyzwyczajenia. My możemy sobie tu dyskutować, ale to ja byłem świadkiem, jak pod moim blokiem młodzi bandyci, chyba po jakichś narkotykach, wskakują na samochody, wybijają w nich szyby. Czysty wandalizm. Żeby chociaż coś ukradli! To nie byli chłopcy stąd. Oni tu przyszli z drugiego końca osiedla.
– Ale co ma do tego krata w poprzek galerii? Skakali na par kingu. Z kratą czy bez kraty mogli sobie przyjść, skąd chcieli.
– Nie, proszę pana, jakby były kraty w galeriach, to oni by się bali.
– Czego?
– Nie wiem, ale by się bali. Ludzie są zdolni do takich rzeczy tylko w środowisku, w którym nikt ich nie zna. Ale ja nie fetyszyzuję tych krat, w ogóle uważam, że w Warszawie jest jakiś problem z grodzeniem, że wszędzie te płoty. Widziałem w życiu kilka takich miejsc, gdzie nie było krat ani żadnego ogrodzenia, ale jak się podeszło za blisko, to spod ziemi wyrastał sympatyczny ochroniarz i pytał, czego lub kogo się tam szuka.
– Ale może nie trzeba zakładać, że wszyscy, którzy się zbliżają, są źli? Ciągle by nam wtedy wyrastali spod ziemi jacyś panowie pytający, dokąd idziemy.
– Ja panu powiem – te wszystkie idee o wolności to głoszą ludzie, którzy mieszkają w strzeżonych osiedlach otoczonych murem. I pilnują ich uzbrojeni strażnicy. A tu jest życie, z którym trzeba sobie radzić.
O te kraty pytam jeszcze w Spółdzielni Mieszkaniowej „Przyczółek Grochowski”.
– Jakby pan napisał na nas takie pismo do straży pożarnej albo Inspektora Nadzoru Budowlanego, że te kraty nadal tam są i stwarzają zagrożenie, to ja bym pana ozłocił – zwierza mi się Marek Wilczyński, odpowiedzialny w spółdzielni za sprawy techniczne. – Bo ludzie się uparli, że to im pomaga utrzymać bezpieczeństwo, i im się do rozumu nie przemówi. Świat się, proszę pana, zmienił, na Przyczółku też, ale niektórzy, zdaje się, tego nie zauważają. Protesty robią, listy piszą. Więc jakbym dostał taki nakaz od strażaków, że mam te kraty zlikwidować, to już bym nie musiał z ludźmi dyskutować. Pokazałbym, że polecenie dostałem na papierze, i trzeba ciąć, bo jak nie, to każą płacić karę.
Śmiejemy się, że jest to jakieś rozwiązanie. Po kilku dniach Wilczyński dzwoni:
– Chciałem się tylko przypomnieć w sprawie tych krat. Pan by napisał, a my byśmy zdjęli i byłoby w końcu po kłopocie.
Zofia Hansen: Takie żeśmy sobie tam społeczeństwo zaprojektowali.
Mówi profesor Wiktor Gutt, student Oskara Hansena: Przypadek sprawił, że obejrzałem materiał filmowy, który konfrontował Hansena z mieszkańcami osiedla Przyczółek Grochowski. A to przecież jedna z nielicznych jego realizacji. Mieszkańcy w tym filmie byli jak na owe czasy bardzo szczerzy. I szalenie wkurzeni. Tam były wręcz inwektywy pod adresem profesora. To była bardzo dramatyczna rozmowa, prawdziwa konfrontacja. Mieszkańcy mówili, że czują się oszukani i że to skandal. Profesor spokojnie i rzeczowo tłumaczył swoje założenia. Było widać, że on i oni są na dwóch zupełnie różnych biegunach rzeczywistości. Bardzo to wszystko było frapujące, ja wtedy właśnie dowiedziałem się o istnieniu człowieka, który nazywał się Oskar Hansen. I postanowiłem go poznać.
W 2005 roku ukazuje się książka Oskara Hansena pod tytułem Ku Formie Otwartej. Do problemów Przyczółka Grochowskiego odnosi się w niej w ten sposób:
„Nie ma już czasoprzestrzeni społecznej, o której mówiłem […]. Kraty w poprzek uliczek przerwały jej funkcjonalno-poznawczą ciągłość, a ogrodzenia z siatek i żywopłotów «prywatnych» przydomowych ogródków zniszczyły z trudem wygospodarowaną wolną, rekreacyjną przestrzeń społeczną. […] Kraty, «płoty» podzieliły zintegrowaną, przyjazną człowiekowi przestrzeń na nieprzyjazną, zdezintegrowaną, budzącą wśród mieszkańców wzajemną niechęć i źle wychowawczo oddziałującą” .
W tej ostatniej publicznej wypowiedzi profesor proponuje, by uciążliwości, na które skarżą się mieszkańcy, rozwiązywać niedostępnymi kiedyś sposobami. Hałas dobiegający z galerii można wytłumić, używając mat dźwiękochłonnych, trzaskanie drzwiami ukrócić dzięki fotokomórkom i samozamykaczom, zaglądaniu do mieszkań z galerii zapobiec, montując jednostronnie przejrzyste szyby, a z wandalizmem rozprawić się z pomocą firmy ochroniarskiej.
„Uciążliwości, które przykładowo wymieniłem, nie usuwa się kratami w poprzek przejść” – kończy profesor.
Lucjan Nowicki, przez wiele lat członek rady osiedla, dziś w komisji rewizyjnej spółdzielni. Zaprasza na dyżur. Możemy porozmawiać.
– Bo to wszystko się sprawdza, jak ktoś tych wszystkich ludzi trzyma krótko za uzdę – taki Anioł. Pamięta pan Alternatywy 4? A u nas żadnych Aniołów nie ma i nigdy nie było.
I jeszcze Oskar Hansen w ostatnim wywiadzie: „Ludzie przyszli na Przyczółek z założonymi już okularami i dostali co innego, niż się spodziewali. Zostali wyprowadzeni w pole, bo niestety ich marzenia się nie spełniły. Czy to oznacza jednak, że architekt nie powinien proponować czegoś lepszego niż to, do czego człowiek przywykł? To jest podstawowe pytanie. To jest przede wszystkim pytanie moralne” .
Paryż
Na Trocadéro zakutani w szaliki kolesie wypuszczają w noc kolorowe bączki, licząc, że sprzedadzą je tym, którym spadną one na głowę. Nikt tego nie kupuje, wszyscy patrzą tylko, jak niebieskie świetliki lecą z buczeniem prosto w niebo. Potem każdy odchodzi w swoją stronę, mimo że tamci nawołują i przekonują. Jest zimno i wieje wiatr, przełom października i listopada.
Dzień później na Concorde hałas i słońce, jacyś ludzie, ładne dziewczyny patrzą tylko przed siebie. Przypominam sobie, jak pisał:
„Kiedyś dotarliśmy z Leszkiem na środek placu de la Concorde. Było późne popołudnie. Staliśmy tyłem do Tuileries, otoczeni mrowiem samochodów okrążających plac, zafascynowani ekspozycją wielkiej liczby ruchów jednoczesnych na tle wznoszącej się płaszczyzny Champs-Élysées. Zachodzące słońce ujęte w ramy L’Arc de Triomphe, oświetlające każdy pojazd, czyniło z tego szalenie mocne, spójne widowisko, jak potoki płynącej lawy. Wydawało się nam, prowincjuszom, że stoimy w centrum współczesnego świata” .
Też tak tu mam. Muszę zamykać oczy, bo wszystko jest zbyt jasne i zbyt duże. I to poczucie, że nie jestem stąd i że to widać.
A raczej, że jestem stamtąd. Przecież różnica nie jest dziś tak wielka jak wtedy. Jemu, gdy prosił o coś do picia, stawiali na stole butelkę wódki, bo myśleli, że dzicy Polacy piją tylko to. W chińskiej restauracji nie rozpoznał przypraw i gdy przesadził z czymś pikantnym, myślał, że na trwałe uszkodził sobie język. To poczucie nieprzystawalności musiało być większe niż teraz. Ale nawet dziś jest dojmujące.
Do Paryża przyjeżdża po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że ma rację. Ogłoszenie o stypendium rządu francuskiego dla młodych architektów zobaczył na tablicy informacyjnej, tej samej, przy której po raz pierwszy rozmawiał z Zosią. Złożył papiery, choć nie liczył na sukces – nie był w żadnej młodzieżowej organizacji, a do tego nie wiedział, ile z partyzanckiej przeszłości przyjechało za nim do Warszawy. Ku własnemu zdumieniu dostał się. Pomogła mu Krystyna Bierut, dobra znajoma Zosi z czasów okupacji. Gdy się dowiedział, od razu wysłał do niej depeszę z informacją, kiedy przyjeżdża. Akurat była na wakacjach w Paryżu. Dla oszczędności podpisał się tylko imieniem. W ambasadzie myśleli, że to sam Oskar Lange informuje młodą Bierutównę o swojej wizycie. Na dworzec podstawili samochód
i delegację z kwiatami. 1 października 1948 roku wysiadł na Gare de l’ Est i oto jest.
Teraz jednak traci rezon. Siedzi przy stole, na którym leżą dwa niewielkie prostopadłościany. Oskar ma je ustawić w taki sposób, żeby stały jak najbliżej siebie, ale by każdy z nich był ciągle odbierany jako oddzielna forma. Trochę egzamin, ale trochę też doświadczenie. Ustawia klocki i czeka. Do stołu podchodzi Pierre Jeanneret, wieloletni współpracownik i kuzyn samego Le Corbusiera. Nie wygląda na nikogo wielkiego, jest drobny i niski, raczej milczący, dość surowy w obyciu. Niewielką linijką coś tam mierzy, ogląda kompozycję z kilku stron i kiwa potakująco głową. Oskar zostaje przyjęty.
Tego Jeannereta podpowiada mu Jerzy Sołtan, który od 1945 roku pracuje u Le Corbusiera.
– Do nas lepiej nie przychodź, bo będziesz oglądał tylko jego plecy. Idź do Jeannereta – mówi Oskarowi, gdy ten pyta, którą pracownię wybrać na praktykę.
Mieszka w hotelu L’ Epoque na rue SaintCharles w dzielnicy Grenelle. Nie spędza w nim jednak zbyt wiele czasu, chce poznać miasto. Zachwyca go paryskie metro, szczególnie jego „koślawa, pozornie przypadkowa, nieporadna miejscami forma” . Wydaje mu się prawdziwa, wręcz organiczna. Miasto z początku zdaje się go jednak przytłaczać swym ogromem. Przez pierwszych kilka tygodni nie może się w nim odnaleźć. W jednym z listów do Zofii pisze:
„Chcę ci przekazać Paryż taki, jaki jest, a nie taki, o jakim śniłem. Potężny i kameralny, przesadnie wrażliwy, uprzejmy i brutalny, przeładowany i samotny, radosny i smutny. Dopingujące się przeciwieństwa. Obok wspaniałych dzieł sztuki – najohydniejsze, lepkie, niesmaczne kicze” .
W stołówce przy bulwarze Saint-Germain poznaje rzeźbiar kę Alinę Szapocznikow i przyszłego historyka sztuki Ryszarda Stanisławskiego, malarzy Ludwikę Pinkusiewicz (Lutkę Pink), Kazimierza Zielenkiewicza, Jerzego Kujawskiego i przede wszystkim Lecha Kunkę, który, jak się okazuje, mieszka w tym samym hotelu co Oskar. Wkrótce wspólnie wyprawiać się będą na całodniowe eskapady do paryskich muzeów. Zwiedzają zwykle osobno i niezależnie, dużo szkicują i notują. Od czasu do czasu spotykają się tylko, by wymienić uwagi, potem znów rozchodzą się w swoje kąty. Najwięcej czasu spędzają w Musée de l' Homme w Paryżu. Wychodzą dopiero wypraszani przez strażników. Potem godzinami dyskutują. Kunka przerasta Hansena wiedzą z zakresu historii sztuki, czasami robi mu wręcz wielogodzinne wykłady. Wędrując razem po ulicach Paryża, nie mogą się nadziwić uśmiechniętym twarzom przechodniów. Oskar wspomni to po jakimś czasie tak: „ Z czasem uświadomiliśmy sobie, jak jesteśmy smutni, jak smutna jest polska ulica” .
Czasu na wszystkie wielkomiejskie przyjemności nie mają jednak zbyt wiele, bo dni wypełniają im obowiązki stypendystów. Oskar szlifuje swój francuski na kursach dla Polaków w Alliance Française, sporo czasu zajmuje mu też praca u Jeannereta. Mistrz jest wymagający, ale serdeczny. Jako pierwsze zleca Oskarowi wykonanie rysunków perspektywicznych do pro jektu domu o stelażu aluminiowym. Ten postanawia umieścić w nich na pierwszym planie blond dziewczynę z warkoczem. Jej znaczenie jest czysto kompozycyjne, sylwetka ma wprowadzać widza w obraz. Jeanneretowi rysunki się podobają, mówi Oskarowi, że widać po nich, że zrobił je Polak. Inne zdanie ma klientka. Gdy Jeanneret pokazuje jej szkice, kobieta wpada w szał i wychodzi, trzaskając drzwiami. Pracownia traci zlecenie.
Wizyty w muzeach sprawiają, że Oskar coraz poważniej zaczyna myśleć o malarstwie. Rozmawia o tym z Lechem Kunką, wspólnie wpadają na pomysł, by odwiedzić pracownię Fernanda Légera. Mistrz nie tylko ich przyjmuje, ale także zgadza się, by odbyli u niego dłuższą praktykę. Oskar z duszą na ramieniu idzie z tym pomysłem do Pierre’a Jeannereta. Ten, gdy dowiaduje się, że chodzi o Légera, kiwa tylko przyzwalająco głową. Odtąd trzy dni w tygodniu Oskar będzie spędzał nad deską kreślarską w pracowni przy rue Jacob, a dwa pozostałe przed sztalugą w atelier przy placu Pigalle.
„Od Légera dowiedziałem się, że malarstwo nie musi być męką, że może być przyjemnością, piękną przygodą, a nie katownią jak dla Van Gogha” – wyzna po latach.
Niesieni entuzjazmem Kunka i Hansen postanawiają iść za ciosem i odwiedzić innych wielkich mistrzów. Jest ich przecież w Paryżu niemało. Udaje im się zajrzeć do pracowni Victora Braunera, Auguste’a Herbina czy Alberta Magnelliego. Gdy temu ostatniemu zwierzają się, że w jego obrazach dostrzegają elementy czasoprzestrzeni, malarz robi wielkie oczy ze zdziwienia. Wszystkie te wizyty, choć niezwykle pouczające, wydają się niczym wobec niespełnionego marzenia o odwiedzeniu najważniejszej w tamtym czasie pracowni w Paryżu. Znajduje się ona w imponującej kamienicy przy rue Saint-Augustin. Na pierwszym piętrze rezyduje tam ten, którego obrazy znają już na pamięć – Pablo Picasso. Dwukrotnie zostają sprzed jego drzwi odprawieni z kwitkiem. W końcu postanawiają skorzystać z polskich kontaktów Picassa, które nawiązał podczas wizyty na Światowym Kongresie Intelektualistów we Wrocławiu. Jeden z tropów prowadzi do architektonicznego małżeństwa Syrkusów, okazuje się jednak nieskuteczny. Z pomocą przychodzi niezastąpiona Zofia. Poprzez daleką znajomą dowiaduje się, że Picasso w czasie pobytu w Polsce zajadał się torcikami wedlowskimi. Najwyraźniej bardzo przypadły mu do gustu, bo wspominał o nich w listach do polskich znajomych. Wkrótce do Paryża dociera przesyłka z Warszawy zawierająca stosowny liścik polecający i czekoladowy smakołyk od Wedla. Kunka i Hansen podejmują ostatnią próbę. Znów pukają do tak dobrze już im znanych drzwi. Informują, że mają przesyłkę, która ma być doręczona mistrzowi do rąk własnych. Zostają wpuszczeni i poproszeni o oddanie pakunku. Rozstają się z nim nie bez obaw, które jednak szybko rozwiewa pojawienie się w końcu korytarza samego Picassa. Malarz czyta list, a po tem obejmuje obu studentów przyjacielskim gestem. Prowadzi ich, nieprzytomnych ze szczęścia, w głąb pracowni. Długo rozmawiają. Oskar mówi, że chciałby zobaczyć portret syna Picassa w wózku, tłumaczy, że widział go tylko jako czarno-białą reprodukcję. Picasso się zgadza, spośród dziesiątek płócien stojących pod ścianami wybiera dokładnie to, o które chodzi. Oskar patrzy zachwycony, a zaraz potem pyta:
„Czy to, co pan maluje, nie powinno być realizowane w inny sposób? Widzę u pana to, co się nazywa czwartym wymiarem – czas. A pan ciągle robi dwuwymiarowe obrazy. Pan się męczy, miotając się bez przerwy między czterema bokami tradycyjnego obrazu”.
Picasso spogląda na Oskara zadziwiony i pyta:
– „ A czy pan maluje?
– Próbuję.
– Proszę mi przynieść jeden z pana obrazów ” .
Po kilku godzinach wizyta dobiega końca. Już tu nie wrócą. Oskar nie przyniesie swojego obrazu.
„ Z zaproszenia Picassa na drugie spotkanie nie skorzystałem z powodu mojej głupoty […]. Zdawałem sobie sprawę, że więcej wiem, niż umiem jako malarz” .
12 kwietnia 1949 roku Oskar Hansen obchodzi dwudzieste siódme urodziny. Pierre Jeanneret ma dla niego prezent. Zabiera go na kolację do kuzyna – Le Corbusiera. Oskar jest zaskoczony i zdenerwowany, przed każdym z wcześniejszych spotkań z mistrzami studiował ich dzieła. W ciągu kilku ostatnich miesięcy udało mu się wprawdzie zgromadzić wszystko, co napisał wielki Corbu, książki te stoją jednak na razie, czekając na przeczytanie. Dziś będzie musiał improwizować.
Mistrz czeka na nich w swoim mieszkaniu, towarzyszą mu żona i goszczący u nich przyjaciel ze Szwajcarii. Pod nogami plącze się szorstkowłosy jamnik. Siadają przy stole, piją kawę. Rozmowa toczy się o polityce. Oskar chłonie każdy detal z zaprojektowanego przez Le Corbusiera wnętrza.
„Uświadomiłem sobie, że oto widzę nowy świat, stworzony przez inne relacje przestrzenne. Zachwycałem się syntetycznością, jednoznacznością form i kompozycyjną klarownością ich zestawień: źródło światła to nie okno, a przeszklona płaszczyzna, białe beczkowe sklepienia dające światło odbite, granice «domu» to żywe ściany z kamienia i ekrany eksponujące obrazy, obszar mieszkalny to ciągła posadzka z modularnych kwadratów. Ogólne wrażenia ciągłości, jakby jednoprzestrzenność «domu»” .
Po kolacji Le Corbusier postanawia oprowadzić Oskara po domu, pokazuje mu swoje prace. Zatrzymuje się zwłaszcza przy pewnym płótnie wiszącym przy schodach. Każe Oskarowi przyjrzeć się całemu wnętrzu, a potem zdejmuje obraz ze ściany. Ten prosty zabieg zmienia atmosferę w całym pomieszczeniu.
„Obraz wisi tutaj po to, by uprzestrzennić wnętrze” – tłumaczy Le Corbusier.
„Nie uprzestrzennić, tylko ożywić” – poprawia go mimowolnie Oskar.
Potem idą do pracowni, Le Corbusier pokazuje mu niedokończony gobelin. Oskar jest zaskoczony i rozczarowany. Napisze:
„Szczerze mówiąc, zrobiło mi się przykro, że i On dał się opętać komercyjnej histerii, On, twórca «białych domów» z mego dziecięcego snu, współtwórca architektonicznego «puryzmu». Nie zgadzała mi się relacja pomiędzy humanistycznymi hasłami Le Corbusiera a przedmiotową rolą plastyki we wnętrzu jego mieszkania” .
Tuż przed końcem wizyty Le Corbusier wyciąga plik odbitek fotograficznych, na których widać różne stadia realizacji nieukończonej jeszcze Jednostki Mieszkalnej w Marsylii. Oskar przerzuca zdjęcia zachłannie, dopytuje o szczegóły. Muszą już jednak wychodzić. Obiecuje więc sobie, że jeszcze tego lata wybierze się do Marsylii, by zobaczyć Unité d’ Habitation na własne oczy. Z domu Le Corbusiera wychodzi z mieszanymi uczuciami.
Dopiero po wielu latach będzie umiał opisać ten konglomerat wrażeń. Opowie o tym w wywiadzie Hansowi Ulrichowi Obristowi:
„Przeczytałem i usłyszałem wiele rzeczy na temat Partenonu, Akropolu i tak dalej, ale kiedy pojechałem tam pierwszy raz, aby je zobaczyć, przekroczyło to wszelkie moje wyobrażenia. Zdałem sobie sprawę, że nie istnieją słowa, którymi można by to opisać. […] Nie mogłem odejść. Było to niewiarygodne doświadczenie czasoprzestrzeni: przy wschodzie słońca, w południe, wieczorem, kiedy ludzie nadchodzą, kręcą się wokół. […] Punkt odniesienia, którym mierzę Picassa, to Partenon, ponieważ jest on czymś, czego nie można pojąć bez zobaczenia tego na własne oczy. […]
Natomiast Le Corbusier jest jak Hagia Sophia. Czemu? Po nieważ wiele się spodziewałem po Hagia Sophia […] i tak samo wiele oczekiwałem od Le Corbusiera. Ale kiedy pierwszy raz tam pojechałem, nie znalazłem tego, czego się spodziewałem. Dopiero kiedy wróciłem później, rozpoznałem prawdziwą wartość tego wszystkiego […].
Picasso nauczył mnie rzeczy, które wiążą się z życiem, podczas gdy Le Corbusier był wielkim specjalistą, człowiekiem o wyjątkowych zdolnościach, może nawet geniuszem, ale nie dał mi tego co Picasso” .
Paryż w listopadzie, tak doskonały, że w niego nie wierzę. Znowu zimno, znowu ostre słońce. Gburowaty kelner w Dzielnicy Łacińskiej, księgarnie na bulwarze Saint-Germain, kawiarniane krzesła stojące wprost na chodniku, nie ma jak przejść. Sprzedawcy chińskiej tandety, używanych płyt z czasopism, sznurowadeł i miniaturowych paryskich budyneczków odlanych z przezroczystego plastiku. Wypatrują policjantów, gdy tylko ich zobaczą, zwijają swoje rozłożone na kartonach kramy i znikają. Rue Mouffetard, gdzieś tu mieszkał. Wspominał takich samych handlarzy, pewnie nie czarnych, może Algierczyków albo Arabów, zresztą nie wiem. Rozkładali towar na ulicy, trzeba było ich ostrożnie obchodzić, by czegoś nie podeptać. „Prawdziwa, spontaniczna Forma Otwarta, istny klejnot, istna czasoprzestrzeń” – mówił.
A potem już metro, jedno, drugie, trzecie. Facet śpiący na stojąco, kobieta z białym pieskiem, robię zdjęcie, wychodzi nieostro. Lotnisko w Beauvais, stoimy w kolejce do odprawy. Z bramki obok odlatują do Klużu w Rumunii. Zastanawiam się, jak to jest wracać stąd do Klużu.
Zastanawiam się, jak to było wtedy wracać stąd do Warszawy.
Bergamo
„Trudno mi uwierzyć, że twórca nowej architektury, współtwórca puryzmu szuka jej zhumanizowania przy pomocy tkanin – przedmiotów na sprzedaż. Cały tak zwany renesans tkaniny francuskiej uważam za ruch wywołany dla komercji, dla zbicia kapitału, w co wciąga się i wykorzystuje wielkich twórców. […] Architekci CIAM-u powinni temu przeciwdziałać i szukać humanizacji nowoczesnej architektury jej właściwymi drogami” – grzmi Oskar z mównicy, a słowa kieruje do tego, który kilka miesięcy wcześniej gościł go pod swoim dachem, częstował kolacją i pokazywał mu obrazy. Gdy Oskar kończy mówić, sala wybucha oklaskami. Słuchający do tej pory w milczeniu Corbu klaszcze wraz z innymi.
Zabrał go tu Pierre Jeanneret. A właściwie nie zabrał, ale zasugerował, by Oskar koniecznie wybrał się do Bergamo na VII spotkanie CIA M-u, posłuchać, co nowego mówi się tam o współczesnej architekturze. Oskar sugestię przyjął, choć na wyjazd zupełnie nie było go stać. Gdy dojeżdża do Włoch, nie ma grosza przy duszy. Śpi więc w parku, myje się w fontannie, je tylko pieczywo i winogrona. Gdy w przerwie między kolejnymi debatami Jeanneret narzeka na swój hotel i pyta, jak jemu się mieszka, Oskar odpowiada: „Udało mi się urządzić tanio i wygodnie”.
Z tym wystąpieniem trochę się jednak wyrwał, nie planował przecież przemawiać. Nie wytrzymał, słuchając Le Corbusie ra mówiącego o gobelinach i ich użyteczności w architekturze. Poprosił o głos, wszedł na mównicę, wygłosił, co myśli, a teraz schodzi półprzytomny i chyba nieświadomy tego, co się właśnie wydarzyło. On, Oskar Hansen, człowiek znikąd, w lekko wymiętej marynarce, który po zakończeniu tych obrad pójdzie spać na ławce w pobliskim parku, tych oklasków w ogóle nie słyszy. Kilka minut później Jacqueline Tyrwhitt proponuje mu udział w Letniej Szkole CIAM-u w Londynie. Oskar się zgadza, choć nie ma pojęcia, jak załatwi sobie zgodę polskich władz na wyjazd do Anglii.
Londyn
Pytają, czy zna angielski. Mówi, że nie. Pytają, ile ma lat. Odpowiada, że dwadzieścia siedem. Pytają, kiedy skończył architekturę. Mówi, że jest dopiero na trzecim roku. Po minach widzi, że mu nie wierzą. Mówią, że jest komunistycznym propagandzistą. Oskar nie wie, co im odpowiedzieć.
Oni to brytyjscy dziennikarze. Przyszli wysłuchać werdyktu jury oceniającego prace Letniej Szkoły CIAM-u w Londynie. Jest lipiec 1949 roku, Oskar całą tą Anglią zdążył się już zniesmaczyć.
Przyjechał spóźniony o prawie dwa tygodnie, bo brytyjska ambasada w Paryżu nie chciała mu wydać wizy. Na granicy, gdy zobaczyli jego tekturowy neseserek, od razu wzięli go na kontrolę. Paszport oglądali przez lupę. Pytali, dokąd i po co jedzie. A w liście, który dostał z Londynu, wszystko było czarno na białym. W końcu go puścili.
Spóźniony melduje się w szkole i dostaje zadanie projektowe. Może sobie wybrać – osiedle mieszkaniowe, biurowiec, węzeł komunikacyjny albo teatr. Wybiera osiedle. Pracuje sam, mimo że inni dobrali się w zespoły. Rysuje dziewięć białych budynków rozstawionych wokół „przestrzeni społecznej”. Tam umieszcza dwa przedszkola i ogólnodostępny park. Szkołę i pawilony handlowo-usługowe wyprowadza na zewnątrz, podobnie robi z ruchem samochodowym. Udaje mu się oddać pracę przed terminem. Ostatni wolny dzień poświęca na zwiedzanie Londynu. Głównie galerii i muzeów.
Gdy słyszy wynik jury, nie może uwierzyć własnym uszom. Dostaje wyróżnienie, od jurorów dowiaduje się, że to za dwukrotne zwiększenie gęstości zaludnienia na osiedlu przy zachowaniu jego „wysokich walorów użytkowych”.
Jego praca robi wielkie wrażenie na Erneście Nathanie Rogersie, który z miejsca proponuje mu asystenturę w Royal Institute of British Architects w Londynie. Drzwi do wielkiej architektury (i wielkich pieniędzy) zostają przed Oskarem Hansenem szeroko otwarte. On jednak postanawia wracać. Rogers jest zdumiony, pyta:
– Czy ty wiesz, co tam jest?
Oskar wie. Tłumaczy więc Anglikowi najprościej, jak potrafi:
– Tam są ruiny, tam czekają na mnie – mówi, a Rogers stuka się w czoło:
– To, co tu zaproponowałeś, tam jest nie do zrobienia. Ale tego akurat Oskar jeszcze nie wie.