Najpierw w autobusie rosyjskojęzyczni Ukraińcy wspominają Kijewskoje Morie. Morze Kijowskie, ogromny zalew, na którym w latach siedemdziesiątych wyspy były dzikie i zakrzaczone. Nie mogli przecież ci Ukraińcy wiedzieć, pewnie się nawet nie spodziewali, że ktoś postronny ich rozumie, wyrzucających szybko rosyjskie zdania, ale z ukraińska każde „g” zamieniających w gardłowe „h”. On był tym postronnym, który rozumiał. Ale wtedy, w siedemdziesiątym pierwszym na wyspie, gdzie trawy i krzaków było nadto, wtedy nie był postronnym. Upał, owady, słodkie krymskie wino i skóra za delikatna na jego porowate palce. Musiał ją ściskać, może nawet trochę za mocno, żeby się wybrzuszała: na brązowych rękach, na brązowym brzuchu, na białych pośladkach i piersiach. Ile lat o tym nie myślał? Trzydzieści? To był tylko jeden upalny dzień, oni daleko, ale jednak spokrewnieni, upał, że lepko, niebo klei się do wody tam, gdzie horyzont. Sprężyste włosy na podbrzuszu Tani znajdują szczeliny między jego palcami, łaskoczą, ale śmiech nie wychodzi, bo oddech jest za szybki, pożądanie nie lubi konkurencji.
Spocił się teraz, a to październik, wiatr za oknem pochyla drzewa i potem czesze rzekę. Tę tutejszą, drobną i szczuplutką przy Dnieprze. Trzeba wysiąść z autobusu, bo to już przychodnia, Postronny, Który Rozumie, musi się przepchnąć do drzwi, musi wyjść z tamtego siebie – młodego, leżącego za Tanią na erekcyjne baczność. Uśmiecha się smętnie w szybę drzwi – spocił się, ale erekcja nie przyszła ze wspomnieniem, nie te lata.
*
Jestem kim innym niż wtedy, ale przecież tamtym też trochę. Wspomnienia nie odmłodzą mi ścięgien, nie zaczernią na powrót włosów, choć jakoś utrzymują mnie tamtego we mnie dzisiejszym. A w nich obu jeszcze dziecko, podrostek, facet w średnim wieku. Tak myśli. Sześciu, siedmiu facetów w facecie, który wysiada z autobusu i krzywi się, bo kolana skrzypią. Kurwa, to przecież tylko trzy stopnie.
*
Gdyby wtedy, na wyspie, podejrzewał, że będzie stary, więcej by zapamiętał, opowiadałby to sobie potem, żeby nie uleciało. A tak: zapach chwastów, te białe nieopalone miejsca – tak niewinne, że dziko podniecające, duże sutki, większe niż jego kciuki, smak wina – za słodki. Tyle. I papierosy Kosmos potem, niebieskie pudełko jak woda tego morza, biała rakieta na nim jak pierś Tani i czerwona gwiazda – sutek. Już wrócił z kosmosu, jest ciepły i miękki.
*
Z przystanku do przychodni szedł dziarsko, zawsze trzeba iść dziarsko do lekarzy, kto powłóczy nogami, ten dostanie diagnozę, na jaką zasłużył, dobrą do powłóczenia albo gorzej, na wózek, na szpitalne łóżko z tymi absurdalnie małymi kółkami jak od deskorolki. Rejestracja, karta, poczekalnia. Rozejrzał się, średnia wieku piaszczysta, już bliżej niż dalej, na szczęście poumawiani wszyscy na godziny, więc nie ma tych rytualnych „Kto z państwa ostatni?”. Ale spojrzenia, ale uśmieszki, ale udawana wyrozumiałość, bo pani weszła tylko po receptę, a ta jeszcze na rentgen, a pan umarł w toalecie, ale zaraz wróci w eterycznej postaci. Wyjął z teczki kartki, okulary z kieszeni marynarki i zaczął czytać: „Wydarzyło się przecież to wszystko, a jakby kto opowiedział, i to nie mnie, tylko komuś trzeciemu, w knajpianym hałasie albo przy biciu, takim na fest, gdy razy są głośniejsze od jęków. No ale było, ucierało myśli strachem, wpadało w płuca haustami powietrza ostrymi jak sosnowe igły. Właśnie, sosny i sosny. Nudny, chrzęszczący las, sucho, upał i nas czterech. Właściwie: trzech. I Dziedzic bardziej wleczony niż idący . . .
– Jakby chcieli iść za nami, to ładny ślad tą posoką zostawiamy.
– To go rzuć i zostaw tutaj, jakeś taki sprytny. Zresztą jakby mieli iść za nami od razu, to już byśmy wszyscy z dodatkowymi dziurkami wron i czerwi czekali!
Dziedzic nic nie mówił, tylko bulgotał od czasu do czasu jak samowar, jakby coś mu się gotowało w środku. Słychać było, że mu się zetnie niedługo dusza, i gdzie takiego chować? Pewnie tyle co gałęziami przykryć, żeby i trupożercy musieli się utrudzić, zapracować na ciało Dziedzica, naszego kolegi z idiotycznym pseudonimem i dłońmi pianisty.
– Po coś ty się, Romek, do niego odzywał, a? Ten twój szwabski taki jak moja łacina!
– Zejdź ze mnie! Jak on już łapy w sianie miał, namacałby, i to samo by było. Kto się zesrał i pierwszy palnął? Ja może? Więc zejdź ze mnie, Andrzej.
– Konia żal . . .
– Koni zawsze żal i towaru też, a teraz mniej gadania, więcej marszu. Od razu nie ruszyli, bo nie mieli jak, ale ruszą, i to ruszą w tylu chłopa, ilu mają w Soliwoli, a może i ściągną skądś . . . Idziemy!
I szliśmy we trzech, czwartego ciągnąc po dwóch, na zmianę, a słońce wypiekało z nas resztki wody prześwitami tego nijakiego lasu, zdawało się, że można by mocniejszym szurnięciem podeszwy wszystko to podpalić.
– A ten Antek to da nam konie w ogóle?
– Bartek, nie Antek. Co ma nie dać? Rozkaz dostanie, przysięgał. Gorzej, co dalej, ale to się będziemy martwić, jak dojdziemy.
– Dziedzic tego nie wytrzyma, skapieje zaraz.
– Może nie wytrzyma, ale w Biennej ma szanse, tam lekarz znajomy. A tak, zdechnie na pewno. Chyba że ty kule wyjmiesz?
– Dobra, dowódco, wszyscyśmy w nerwach, nie ma się co ciskać. Ale teraz musimy stanąć, muszę mu to przewiązać od nowa, przesiąkło całkiem. Andrzej, ściągaj koszulę i daj wody.
– Tam na trzy łyki jest.
– Przecież nie będę jej pił, opłukać tu chcę, choć tyle.
Stanęliśmy. Romek ułożył rannego delikatnie na pożółkłej ściółce, a Andrzej odwiązał rudobrązowy, okapujący bandaż. Nie pachniało to wiosną. Dziedzic coś próbował powiedzieć, ale Romek położył mu otwartą dłoń na ustach, jakoś tak jak matka, odwróciłem wzrok.
– Cholera, patrzcie, kot!
– Jaki tam kot w środku lasu, Szybki? Żbik albo ryś.
– Mówię ci, kot, szary, taki jak u Dziedzica matki!
– A niechby i kot! Idzie na zatracenie, jak i my, widocznie też taki ma fason – ginąć latem, w lesie, bez chwały”.
Schował kartki i spojrzał na zegarek, jeszcze dwadzieścia minut. Niedobre to, to trzeba jakoś inaczej, nie wiedział – bardziej faktograficznie? Z boku? Ale jak z boku? Tak mu to, ze środka, z emocji, choć po tylu latach, opowiadał ojciec. Dać sobie spokój. Nikomu nie obiecywał. To znaczy sobie – tak, ale ze sobą można się chyba dogadać. Ciąży tylko, że to zniknie całkiem, jakby nigdy nie było, brat już tyle lat obok ojca, świadectw żadnych, sprawdzał. Ale czy to w ogóle, do cholery, ważne? I kto uwierzy w tego kota, co szedł z nimi, a potem znowu w Biennej siedział pod lasem i na końcu u matki Dziedzica na pianinie i nikt nie wiedział, czy trzy takie same koty widzieli, czy jednego. I jak opisać to umieranie u matki? Opowiedziane to przecież nie przeżyte. A on się urodził za późno, żeby czuć te wojenne sprawy, te strachy, tę bezradność. Grób zresztą Dziedzic ma, był tam z ojcem wiele razy, Potocki – stąd ten Dziedzic, choć oni tacy bogacze byli, że mieli tylko pianino i weksle.
Obiecał sobie, że na emeryturze to spisze, bo zresztą co robić? I tak już trzy lata spisuje. A tak mu się na tę emeryturę spieszyło, już miał dość tych artykułów o niczym, które zapominał z ostatnią kropką. Dział stołeczny, niech to jama zawali, tyle lat. I na emeryturze – ślad zostawić, ale nie pieprzyć o sobie, o robocie tu, tam, o jakiejś, pożal się Boże, Solidarności, wszystko trzecia liga i dla nikogo, tylko tamtych chłopaków i dziewczyny ocalić od zapomnienia. Sam się uśmiechnął, wielki mi mag ocalania, dziennikarzyna z misją. Wiedział, że to co innego, że to prostsze, że to pobyć ojcem przez chwilę, włożyć łapę w czas i coś jeszcze wyciągnąć, przez śmierci ją przecisnąć i położyć na teraz, na przyszłość. A co z tym będzie, to już nie jego rzecz.
*
Jego rzeczy w ogóle niewiele, jakby od czterdziestki tylko się pozbywał. Przyjaciół, kobiet, nawet wspomnień. Z dnia na dzień, stopień po stopniu w dół, aż do dziś. I to nie żadna degrengolada, żadne moralne upadki ani nawet uzależnienia, ot, takie schodzenie po dniach, bez potknięć, ale ciągle niżej i ciemniej, i gdyby krzyknąć, to nikt głowy nie odwróci, bo nikogo tu nie ma. Samotny stary mężczyzna – tak by go opisano jako grupę docelową reklam. Co też mieliby mu reklamować? Viagry już chyba nie, na wakacje w tropikach musiałby obrabować bank, pewnie suplementy diety, lekarstwa na starość pod różnymi nazwami: na zgagę, na prostatę, na pamięć. Samotny stary mężczyzna bez oszczędności – niemal słyszał to machnięcie ręką działu marketingu. Tuż koło ucha, a pewnie z nadzieją, żeby w to ucho trafić. Na cholerę ty nam, na cholerę ty światu, na cholerę ty sobie? No, no, nie rozpędzaj się, pomyślał, użalanko to później, dziś ma być twardość, hardość i zdrowy optymizm. A jeszcze ten absurdalny list w kieszeni, ciąży, jakby napisany ołowianym atramentem. Po wizycie wyrzuci go do tego śmietnika przy drzwiach.
Długo jeszcze? Spojrzał na swoją omegę, dziesięć minut. Trzeba było pójść gdzieś po drodze na kawę, ale jedną już rano wypił, a nawet tej jednej mu zabronili, tak jak tego papierosa, co do niej wypalił. Z tym się trzymał: trzy dziennie, nikotynowa homeopatia. Efekt był taki, że fajek nie rzucił, a palić i tak mu się chciało, brawo, geniuszu. Ale trzymał się tej trójki jak jakiś przygłupi warszawski Rublow.
*
A czuł się bardziej jak Daniił Czornyj, ten mniej znany, choć przecież razem z Rublowem umarli od morowego powietrza, tak jak razem pisali te ikony, razem światło i powietrze wciskali pod farby jakimś niemożliwym sposobem, tyle że Daniił był prawdopodobnie starszy. Ja też jestem prawdopodobnie starszy i też mało kto mnie wspomni, tylko z tym morowym powietrzem się nie zgadza, pachnie tu przecież chemią i higieną, pomyślał, nie można powiedzieć – wszystko na błysk, nawet kosze w kątach poczekalni wyglądają jak nowe. Przypomniały mu się poczekalnie z lat sześćdziesiątych, pełne papierosowego dymu i zapachu pasty do podłóg, czyli co, drewniane? Pewnie tak, to była przychodnia w małym miasteczku, szpital na, he, he, peryferiach i ojciec też nie chciał, żeby ktoś z nim chodził, aż do momentu, gdy zrozumiał, że sam nie da rady. Potem to już szybko poszło, dziś też by go chyba nie wyratowali, medycyna idzie do przodu, ale lekarze ciągle muszą czasem kręcić głowami jak dzieci przy obiedzie. Czyli co, drogi synku, po tacie skłonności? To się okaże, jeszcze parę minut, jeszcze kilka tych rozmów tutaj: „Ta świetna! Zbada i pogada, ludzka taka, a ten zupełnie nie, gbur, w papiery tylko patrzy, bibliotekarz nie lekarz, w ogóle już, proszę pani, nie widzą człowieka, dehumanizacja, papiery i komputery, a za nimi nic”.
On akurat lubił tego „bibliotekarza”, nie przychodził tu na pogawędki ani pocieszenia. Gdzieś tam, w środku, w gabinecie, choć pewnie nie, pewnie w laboratorium, leżały dwa kawałki jego ciała, decydujące kawałki, a już sprytnie wycięte, per rectum, ani się obejrzał. Tylko czy właściwie może powiedzieć, że to kawałki jego ciała, czy raczej jakieś dobudówki, o które nikt się nie prosił? Jakby jakiś szalony murarz już po robocie, już po stanie surowym ot tak sobie pieprznął nagle dwa kominy. I to w środku. Jak takiego murarza traktować poważnie? Więc sobie leżą w próbówkach, ciepło im i przytulnie, na co miałyby się wyzłośliwiać? Albo im tam źle? Z paskudnego miejsca wyekstrahowane w sterylną, miłą przestrzeń, traktowane z szacunkiem, więcej – doglądane, w świetle żarówek, a nie w ciemnicy jego ciała. Właściwie jak dwa noworodki – to nawet brzmi podobnie. O, wyszedł facet, młody, w dziwnej czapce z daszkiem. W totka raczej nie wygrał, taki ma wzrok, mógłby być moim synem, pomyślał, wtedy mógłbym go objąć, zabrać na wódkę albo na konie na Służewiec, żart jakiś gruby powiedzieć, taki, co znaczy: „Jesteś moim syneczkiem, ale obaj my już stare chłopy”. No ale mogę tylko za tobą popatrzeć, jak idziesz sztywno, trochę mechanicznie, jakby cię nakręcili zardzewiałym, wyszczerbionym kluczem.
*
Teraz jego kolej, wstał sprężyście, zapukał.
– Dzień dobry, proszę usiąść.
– Może postoję, nasiedziałem się tam, w korytarzu, a to chwila przecież.
– Niech pan usiądzie.