z Późne życie

Inga Iwasiów

Illustration by Lananh Chu

Oaza
 
Pierwsze dwa tygodnie były mimo wszystko czarowne. Dużo czasu spędzałam na zewnątrz.
 
Najpierw chciałam dokonać dzieła za granicą, daleko od swoich i swojskości. Wykupiłam pobyt w innym hotelu, wellness & spa o podwyższonym standardzie, setki kilometrów od tego, w którym ostatecznie zakotwiczyłam, ale organizator nie dał mi wyboru: „Albo zamienimy destynację, albo zwrot zaliczki po kursie z dnia przelewu”. Hmm, wiedziałam, że ryzykuję spotkanie, ale kurs z dnia przelewu dałby nikłą kwotę. W tym sezonie do P. zjeżdżali wszyscy – ciekawi nowego przedstawiciele klasy średniej, wywłaszczeni z prestiżu posiadacze z pieniędzmi z lat dziewięćdziesiątych, klienci schyłkowych przeobrażeń dawnego Funduszu Wczasów Pracowniczych. Przyjechał, kto mógł tutaj i kto nie mógł gdzie indziej.
 
Za wpłacone biuru podróży pieniądze mogłabym polecieć na tydzień do Bułgarii – blisko, krótko, nie zdążyłabym się zorganizować i oswoić. Chciałam wyjątkowego turnusu. Zmieniłam plany. Potrzebowałam przynajmniej miesiąca, żeby dożyć chwili, w której byłabym gotowa połknąć fiolkę uzbieranych leków, popijając dobrą wódką. Miesiąca złożonego z tłustych, pożywnych dni. Nie należy się? Nie zapracowałam? Wahałam się, czy powinnam zrobić coś takiego personelowi – ktoś musiałby mnie znaleźć, posprzątać bałagan, zawiadomić pogotowie i policję – ale innego wyjścia nie było. Dobrej kliniki w tym kraju nie uświadczysz, czarnorynkowe wyjazdy są zbyt drogie. Uproszenie bliskiej osoby to fatalny egoizm. Moja bliska osoba gotowa była zrobić dla mnie wszystko i być może teraz, gdy ją odsunęłam od krótkiego ciągu dalszego, spędzała smutne wakacje kilka kilometrów od proponowanego zamiennika raju.
 
Wszędzie na świecie pracownicy hotelu są obcy, raczej nie byliby podejrzewani o współudział, a szok, jakiego musieliby doznać, złagodziłabym odpowiednim, dyskretnym zaaranżowaniem sceny, w której byłabym co prawda ciałem, ale już pozbawionym sprawstwa. Rozważałam też zejście na plażę i tam patrz punkt pierwszy, z widokiem na falującą wodę. Był i wariant leśny – w listnym legowisku. Brzmi to jednak jak makabryczny autokanibalizm, bo tam przecież by mnie od razu zaczęły zajadać wszelkie owady, robaki, ptaki, ssaki i kto wie co tam jeszcze, lepiej sobie nie wyobrażać. Zrobienie z siebie pożywnego humusu nie wydaje mi się pociągającym rozwiązaniem, granica mojego ciała jest granicą pogawędki na temat posthumanizmu. Niechże już inni zacierają po mnie ślady, myślałam, oczywiście postaram się o ich w miarę estetyczny wygląd. No tak, no tak, ale śmierć może wymknąć się inscenizacji i nabałaganić. 
 
Przybywszy do zastępczej destynacji, miotałam się między wariantami. To nie był etap czytania porad z zakamarków netu. Chodziłam każdego ranka plażą, popołudniami leśnym duktem, badając techniczne możliwości otoczenia. Ona by mi pomogła, jest taka dobra w planowaniu! Zdawałam się samej sobie zdrowa, odporna i sprawna. Wyniki przysłane z laboratorium w zabezpieczonym hasłem pliku dotyczyły jakby kogoś innego. Ktoś musiał je pomylić, druga próba powtarzała pierwszą, ale i tak trudno było uznać, że zawierają opis jakiejś niewidocznej części mnie. Tak czy owak, decyzję podjęłam dużo wcześniej, przyjmując najgorszy wariant. Wylogowanie. 
 
We wrześniu na plaży zaczął się niepokojąco piękny spektakl śmierci. Zapowiedziały go pojedyncze meduzy leżące na mokrym piasku. Lśniły między muszelkami i fragmentami wodorostów. Bezsilne, niedostosowane. Nic takiego, nieraz wrzucałam białą galaretkę, wypchniętą wyższą falą, do życiodajnej wody. Tym razem napotykane sztuki leżały płasko, nie ożywały w Bałtyku. Pewnego poranka meduz było więcej niż kamieni. Wyglądały na chorobę piasku, bąble różnej wielkości z różowawym wykwitem w środku. Sfotografowałam je telefonem. Tworzyły długi dywan, pomyślałam: Tak, bąblowica, chyba istnieje taka choroba skóry, choroba piasku, może istnieć, teraz wszystko jest chorobą, i poszłam do hotelu po aparat. Chciałam mieć wyraźne zdjęcia. Na ekranie komputera martwe ciałka, ignorowane przez rybitwy i mewy, wyglądały przepięknie. Nie miałam wątpliwości: były ciałkami. Żaden artysta nie umiałby tak nieregularnie, a zarazem logicznie zgrać faktur, ziarnin, mas. W zbliżeniu infekcja piasku wyglądała jak ludzkie brzuchy i plecy zaatakowane przez niegojące się wrzody. Chełbie modre, przeczytałam w internecie, umierają pod koniec lata. O miejscu ich masowego zalegania, stającym się cmentarzem, decydują prądy i pływy. Morze nie chce trupów, podobnie postępuje z istotami wszystkich gatunków. Pozbywa się ich, choć czasem mówimy, że je oddało. Śledzie, morsy, pasażerów statku, marynarzy, łososie, małże. Jest w tym coś niesprawiedliwego – wypycha organizmy niezdolne do życia bez wody i te, które właśnie w wodzie nie potrafią odetchnąć. 
 
– W końcu wszyscy wyginiemy jak meduzy – powiedział zagadnięty przeze mnie barman. 
 
Powinien gawędzić, a zbył mnie sentencją i poszedł na zaplecze. Elegancki hotel! Nie ma czasu na pogaduchy, on ani nikt, ale czułam potrzebę zainteresowania kogoś losem chełbi. Wrzuciłam zdjęcia oznaczone hasztagiem #zagłada. Pięć lajków, jeden komentarz: „Zapraszam na mój profil, robię foto przyrody”. Po tygodniu meduzy wlały się w piasek, gdzieniegdzie leżały ich wysuszone skrawki. Już nie przypominały niczego, czym były. Ot, resztki organizmów rozkładające się na widoku.
 
A gdyby mnie wyrzuciło w jakimś nieuczęszczanym miejscu? Moim ciałem nie pogardziłyby ptaki. Zajmują się każdym trupem, widziałam na plaży małego, poszarpanego dziczka. Zjadają swoich padłych pobratymców. W lecie resztki po mnie mogłoby znaleźć jakieś dziecko. Kobieta sprzątająca plażę. Pijący na plaży poranne piwko mężczyzna. Nie, nie. Musiałam mieć pewność, że nic takiego się nie wydarzy.
 
Wiedziałam, że będę blisko, ale nie zamierzam dać się spotkać. Chciałam postawić sobie przy łóżku oprawione w srebrną ramkę zdjęcie Małgorzaty i powolutku nabierać sił na połknięcie pieczołowicie umieszczonego między bluzkami lekarstwa. No dobra, nie lubiłyśmy eufemizować, byłyśmy szczere i w imię zachowania zasad pożegnałam ją stanowczo. Powiem więc po prostu: odeszłam dla własnej wygody, a nie z miłości. Miałam dobre wzory – znałam kobiety wynajmujące pokoje hotelowe na ostatnią noc. Wymyślono domy schadzek, wymyślono i domy ostatecznych pożegnań, nienazywane tak dla bezpieczeństwa. Kto wie, może historia domów samobójczych jest dłuższa od historii burdeli? Gdyby mi się chciało, mogłabym napisać artykuł roztrząsający przewagę szczęśliwego zakończenia nad spełnioną miłością. Wzięłabym tym samym udział w pogoni za nowymi ujęciami dziejów i zwyczajów człowieka. Oto dylemat rozszerzający nierozstrzygalnik jajka i kury. Skoro każdy musi umrzeć, a jednocześnie każdy ma więcej niż jedną szansę na miłość (przy założeniu, że jej formy, choć historycznie zmienne, dadzą się wypreparować), ale jednak część ludzkości nie doświadczyła żadnej . . . No więc. Ponadto zakończenia bywają raczej nieszczęśliwe. Mimo wszystko się w tej kwestii nie wypowiem, zostawiając was z tym dylematem jako zadaniem pomyślenia inaczej. Pomyślenia w ogóle. Włączcie po prostu głowę. 
 
Galaretowaty pas między wodą a lądem zadziałał jak bufor: odgrodził mnie od etylowo-barbituranowego koktajlu. Śmierć meduz, ich bezbronność, niepoliczalność i piękno uznałam za wróżbę odroczenia mojego własnego zanikania. Wyciągnęłam nielogiczny wniosek ze słów barmana, obecnie szefa hotelowej sortowni–skoro działamy w dogrywce, nie muszę się otruć już teraz, poczekam na innych ze swoim rakiem. Kto wie co z nim będzie, gdy szpitale są tak daleko? 
 
Od dziecka marzyłam, by zostać kobietą wynalazcą, ale stopniowo uświadamiałam sobie, że koniecznie musiałabym być wynalazczynią. Identyfikowałam się z Marią Skłodowską-Curie i z Mikołajem Kopernikiem, biorąc udział w szkolnych konkursach poświęconych ich biografiom i dokonaniom. Skłodowska-Curie była podobna do bohaterek Żeromskiego i Konopnickiej, jej kobiecy rdzeń polegał na bezgranicznym poświęceniu–nauce, nauczaniu, idei. Pokazywała drogę. Kopernik zaś, ze swym nieoczywistym na pierwszy rzut oka genderem, „była kobietą”, jak się okazało. Ten feministyczny żart nie zaskakiwał, przedstawiany w długiej szacie i z długimi włosami kanonik-astronom zachęcał, by ruszać świat z posad bez względu na odzież i fryzurę. Szkolne trudności z opanowaniem chemii zamknęły przede mną ścieżkę kariery w dziedzinie nauk przyrodniczych. Zainteresowałam się więc samym językiem, pojęciami, narracjami. Wyszło mi z tego kulturoznawstwo z miękkim skrętem ku filozofii. Robię więc notatki ze środka, zawieszając wypełnianie karty pacjentki. Za odkładane cierpliwie pieniądze dostałam zamiennik. 
 
Pokój z widokiem na obsadzoną iglakami ścieżkę. Luksus. Duże łóżko miota mną w nocy–podczołguję się do poduszek, sonduję stopą szczeliny, wsłuchuję się w lekki jęk sprężyn. Zdjęć Małgorzaty w końcu się nie pozbyłam. Elektroniczne miały wylądować w internetowym śmietniku, a papierowe w jakimś grobku urządzonym pod drzewem. „To dla twojego dobra”, planowałam wygłosić nad nim mowę. Zabrałam pudełko do pochowania, poszłam w las. Niedaleko zatrzymały mnie resztki wojskowego ogrodzenia, zarośnięte wysokimi pokrzywami. Pożałowałam gołych nóg, zawróciłam. Zeszłam na plażę. Położyłam pudełko obok siebie. „Widzisz?”, zapytałam, spodziewając się śmiechu. Kpiła z magicznych gestów. Pokazałam jej kawałek plaży, niedostępny dla tubylców i turystów z klasy ekonomicznej. Od niechcenia, półżartem, bo nie mogłabym z powagą. Wróciłyśmy–pudełko i ja–na kolację. 
 
Weszłam we wczasowy rytm, odtwarzany z głębokiej pamięci. Czułam się bardzo dobrze. Zawieszona między posiłkami. Odcięta od terminów lekarskich. 
 
Nocami słyszę lekkie buczenie urządzeń, opisywanych w folderach jako wytwornice czystego powietrza, uzdrawiającej wody i pobudzających fal. Wyczekuję zakłóceń, przerw, wzmożeń. Chcę być jak kanarek w kopalni – pierwsza odebrać znaki nowego zagrożenia. Przecież zdjęcia meduz wrzuciłam, zanim zrobili to inni. Gdyby coś się stało ze światem, nie musiałabym niczego żałować. Gdyby H’otelisko eksplodowało, moja fiolka rozpadłaby się na mikroelementy, jak zdjęcia, które zamierzałam podrzeć, i konta społecznościowe, które planowałam wyczyścić do ostatniego piksela. Roiłam o puszczaniu listów z klifu jak latawca, mając nadzieję, że w ten sposób zarazem rozproszę i utrwalę opis jej kochanej twarzy. Albo wiatr i fale przeniosą zdania kilka kilometrów stąd, do zejścia na plażę, które ona najbardziej lubi. Ułożą się na jej drodze, dając ostatni znak uczuć. No kicz, ale już nie muszę być mądra i wysublimowana. 
 
Lustro w łazience zachodzi parą. Wycieram je dłonią, upominając samą siebie, by nie wpadać w tandetne melodramatyzmy. Odeszłaś, a teraz chcesz zdechnąć Małgorzacie na kolanach? Co za farsa. 
 
Zanim schodzenie na plażę zaczęło grozić odcięciem od dobrodziejstw H’oteliska, wybiegałam dziarsko na zewnątrz, starając się przeniknąć wzrokiem całe kilometry przed sobą i za sobą, żeby zdążyć się schować, gdyby nagle nadeszła. Tygodniami nie schodzę na brzeg, na którym meduzy straciły wypukłość. Przerwałam dokumentowanie stanu plaży. Od nasłuchiwania i wypatrywania wyostrzyły mi się zmysły. Zapachy docierają do mnie mocnymi falami, te sztuczne, tutejsze, i te z zewnątrz. 
 
Po covidzie smak i węch uległy u mnie zatarciu, przemieszczeniu, a wreszcie intensyfikacji. Nic oryginalnego, wiele osób mówiło o podobnych objawach. Lubiana wcześniej kawa budziła w nich odrazę. Ocet pachniał cytrusami. Pita w nocy szklanka wody cuchnęła niejedzoną od lat kiełbasą. Idąc brzegiem morza, czuły ciągnącą od wody wanilię. Waniliowe lody smakowały koktajlem truskawkowym. A gdyby tak wypłynąć daleko? Opuścić strefę komfortu chełbi modrej, żerującej płytko. Śmierć w wodzie jest mozolna, nie ma w niej pokazywanego w filmach majestatu. Nie schodzi się coraz niżej, odnajdując syrenie królestwo. Ból rozrywa tkanki. 
 
– Czy wiesz, że szybciej umiera się w ogniu? – zapytałam Małgorzatę w czasach, gdy odejście było czystą teorią, ekskluzywnym przedmiotem dyskusji.
 
– Prawda, łatwiej się myśli o utonięciu niż o samospaleniu, ale jeśli chodzi o ból, woda jest gorsza. 
 
– Czyli też uważasz, że palenie czarownic było bardziej humanitarne od próby pławienia? 
 
– Na to wychodzi. – Głaskała mnie delikatnie. 
 
Dogłaskuję się do niej przez pudełko ze zdjęciami. Osiągam stan zwany przez nas kocim. 
 
– Mimo wszystko najlepiej byłoby usnąć, nie tracąc wcześniej godności – powiedziała.
 
Wzięłam sobie to życzenie do serca. Mimo wszystko najlepiej byłoby nie umierać przy niej.  
Przespałam awarię, przebolałam śmierć pięknych meduz, infekcję piasku. Straciłam moc. Wstaję codziennie o tej samej porze. Pływam w basenie. Wchodzę do pustej groty solnej. Leżę na górnym tarasie, słuchając śpiewu ptaków. Ludzie gromadzą się w kilku większych pomieszczeniach, stworzonych do innych celów, a tak teraz przydatnych. Czasem dołączam do którejś grupy. Mój elektroniczny numerek, zamiennik dawnych bransoletek all inclusive, działa wszędzie, nie muszę się obawiać odłączenia od którejś z grup. Wypróbowałam prawie wszystkie. Tyle się dzieje, że nie mam czasu żałować plaży. Główny pomost i tak ma awarię, której nie naprawiają. Kończył się podświetlaną ścianą, która wcześniej oddzielała trasę od chaszczy dla wygody i bezpieczeństwa gości. Teraz ściana zamyka przejście na amen. Trzeba by przedzierać się obok starego ogrodzenia, obrośniętego jeżynami, albo robić wielkie koło przez gęsty las usiany jednorazowymi chusteczkami. Tych nadal przybywa. Będą się rozkładać krócej niż butelki, ale dłużej niż ogryzki.